IndeksLatest imagesSzukajRejestracjaZaloguj
Place du Tertre


 

 Place du Tertre

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
Créateur
Créateur
Liczba postów :
6



francais
Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Place du Tertre   Place du Tertre EmptySob Lis 17, 2018 5:22 pm


Place du Tertre

Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptySob Lis 17, 2018 5:24 pm

3 czerwca

Gryzący dym dopalanego papierosa wżerał się w kubki smakowe jak nieostrożnie rozchlapany nadchloran potasu, a siwe obłoczki wzbijały się w nieskazitelne, wczesnoczerwcowe niebo, tworząc na jego błękitnym tle nierówne kształty. Tytoń miał uspokoić nerwy, które od niemal dwóch tygodni spędzały sen z zaczerwienionych od zmęczenia powiek, lecz im bliżej Place du Tertre był, tym lepiej dostrzegał rysę na misternym planie – pęknięcie obszerne jak Wieli Kanion, o którym wieki temu czytała mu matka.
Bliżej celu wcale nie stawał się spokojniejszy. Wręcz przeciwnie – przemierzając paryskie uliczki tego czwartkowego popołudnia czuł się jak mina przeciwpiechotna, która tylko czeka, aż ktoś nieroztropny na nią nadepnie. Nieprzygasająca od dwudziestego maja wściekłość skraplała się w każdym oddechu i docierała aż do koniuszków palców – niepokojąco zimnych jak na ciepły, czerwcowy dzień – przeobrażając je w sopelki norweskiego lodu, pomiędzy które ktoś wetknął dogasający papieros.
Svein postanowił, że dziś definitywnie położy kres szaleństwu z Charronem w roli głównej.
I bez niego miał dość niepoczytalności we własnym życiu.
Wkraczając na Place du Tertre myślał wyłącznie o tym, jak bardzo miał już dosyć, jak bardzo był wycieńczony, jak mocno udręczyło go minione dwanaście dni. Jego życie wpadło w błędne koło, w trakcie którego odtwarzał tych kilka poniżających, nieskładnych kłamstw, jakimi uraczył go Rémy tuż przed własną ucieczką. Chyba to zabolało najmocniej: nie fakt, że wyślizgnął się z uścisku, nawet nie to, że łgał tak nieudolnie.
Najbardziej bolał dźwięk zamykanych drzwi.
Przypominał trochę trzask pękającego serca.
Tamtego popołudnia w teorii nie zmieniło się nic: nieliczne chmury nadal rzucały cień na podwórza. Ludzie rozmawiali poważnie i cicho. Zmierzch przyszedł późno i płonął na niebie jak za mgłą, nierzeczywisty, poeta mógłby dodać – zrozpaczony, w gorzkim uniesieniu, jak w akcie miłosnym, gdzie nieokiełznanie przeradza się w gniew. Więc dlaczego tamtego wieczora proste, bliskie, banalne rzeczy zdawały się z nim żegnać? Jak gdyby Svein stracił sens istnienia: chciał się tylko odwrócić do ściany i umrzeć natychmiast. Tak po prostu. Tak, jak żył: cicho. Skromnie. Z bólem w sercu, który rozdzierał na pół.
Kolejny papieros, kolejne kroki w głąb placu, kolejna dawka gorzkiej wściekłości, która wdzierała się do umysłu jak skotłowane fale; co w sytuacji, gdyby nie spotkał tu dziś Charrona? Najpewniej nic  - papierowa torba, którą przyciskał kurczowo do boku, wylądowałaby wraz z zawartością w najbliższym koszu, a sam Svein omijałby to miejsce – i każde inne, w którym mógłby spotkać Francuza – sowicie szerokim łukiem.
Być może powinien wprowadzić ten plan w życie już dziś – nordyccy bogowie mu świadkiem, że panicznie tego pragnął – lecz nie lubił pozostawiać spraw niedokończonych (nie był Magnusem). Dlatego jeszcze raz, ten ostatni, definitywny raz, naraził się na konfrontację z Charronem. Mam tego dość, muszę z tym skończyć jeszcze dzisiaj – myśl jak impuls, tak intensywna, że nie mógł jej dłużej ignorować i postanowił działać. Drżące, zgrabiałe palce zapinały guziki niebieskiej koszuli i cierpliwie sznurowały buty, lecz nie zdążyły uczesać włosów, bo gdyby Svein spędził jeszcze jedną minutę w mieszkaniu, najpewniej by stchórzył. Wściekłość, która zapłonęła w nim jeszcze na klatce schodowej, miała gorzki, cierpki smak. Była jak trucizna, której wypicie grozi ohydnymi konsekwencjami, a jednak człowiek – wiedziony zwykłą głupotą, zaślepiony nieznanymi sobie pobudkami – bez chwili wahania opróżnia fiolkę.
Pije truciznę, choć wie, że nie powinien.
Jasne spojrzenie napotkało wśród leniwego tłumu czuprynę Rémy’ego znacznie prędzej, niż Svein tego pragnął – dopalił papierosa ledwie do połowy i wciąż czuł się tak, jakby sekundy dzieliły go od samodestrukcji, lecz resztki zdrowego rozsądku podszeptywały mu, że im szybciej to zakończy, tym prędzej wyzbędzie się niechcianych emocji.
Pomyślał, że zrobi to tak, jakby zrywał plaster. Szybko, jednym, stanowczym ruchem. A później?
Później będzie musiał pogodzić się z krwawiącą, poszarpaną raną, która rozdarła jego duszę w pół. Może z czasem uzna nawet, iż to wszystko to wyłącznie sen. Bardzo długi i bardzo nieprawdopodobny sen, który nareszcie dobiegnie końca i Svein obudzi się w Oslo. Wciąż będzie listopad, wciąż będzie wierzył, że świat można naprawić poprzez rozwagę i sprawiedliwe osądy. Wciąż będzie tym dziwnym, samotnym Norwegiem, dla  którego mówienie jest pułapką, który – pogrążając się we własnych myślach – spuszcza wzrok, zawstydzony, jakby schodził na własne dno.
Tyle, że Svein nigdy nie mógłby sklasyfikować Charrona jako snu. Nie teraz, nie, kiedy jest już ledwie kilka metrów od niego i z każdym kolejnym krokiem zbliża się coraz bardziej, jeszcze niezauważony, choć lada moment, już za sekundę nawet to ulegnie zmianie.
Rémy – zaciągnął się mocniej papierosem, niespokojnie czekając, aż Francuz oderwie wzrok od sztalugi i odwróci się w jego stronę. Svein nie ma zamiaru pozwolić, by Charron się odezwał – po co, skoro zapewne znów skłamie? – Oddaję twoją własność – te przerażająco-obojętne słowa opuszczając usta Norwega wraz z siwym obłoczkiem papierosowego dymu; Svein skupia wzrok na papierowej torbie w którą zapakował koszulę, chodniku i w końcu ławeczce, na której porzucił pakunek – zaskakująco sprawnie odnajduje wszystkie punkty zaczepienia poza twarzą Francuza, którą postanowił wymazać z pamięci.
Poza tym obawiał się, że widok jego oczu będzie zapalnikiem, który odpali bombę.
Adieu– zgorzknienie rozlewa się w ustach, trucizna odbija się czkawką, nienawiść trzeszczy niczym płonący las.
Już nic nie da się zrobić. Niczego nie da się naprawić. Nie teraz.
Powolne ruchy Sveina przywodzą na myśl głęboki koszmar, z którego jedynym ratunkiem jest brutalna pobudka – Norweg  odwraca się ciężko, z pustym, przygasłym wzrokiem prześlizgującym się obojętnie po otaczającej go rzeczywistości i mijanych ludziach.
I odchodzi. Krok za krokiem.
Byle dalej od niego.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptyPon Lis 19, 2018 10:47 pm

Spierdalaj – powiedział Grisha uprzejmie w odpowiedzi na ględzenie jednego z paryskich znajomych – Etienne’a. W jego wypowiedzi pełno było wyrzutów, niewygodnych pytań, trochę troski, trochę poirytowania i bardzo dużo wytrącania się w nieswoje sprawy. Rosjanin nie miał na to najmniejszej ochoty, drażniła go ta wścibskość i brak zrozumienia. Ostatnio w ogóle wszystko go drażniło, szybko się irytował i kiedy nie chodził pogrążony we własnych myślach, to warczał na wszystkich za byle co.
Na Etienne’a akurat za to, że kazał mu malować. Posadził go przed własną sztalugą na placu du Tertre, wręczył mu własny pędzel i kazał malować, bo „od prawie dwóch tygodni pojawia się bez sztalugi, tylko ze szkicownikiem, a i w nim nic już nie rysuje i to nie jest normalne”. Więc Lykov siedział przed nieswoją sztalugą, trzymając w ręku nieswój pędzel i od prawie półgodziny gapił się w puste płótno. Po prostu się gapił, bo nie potrafił zacząć tworzyć cokolwiek. Ilekroć próbował się skupić, pogrążyć w artystycznym uniesieniu i zatracić się w nim, jak zazwyczaj robił, słyszał odbijające się echem w głosie słowa Challesa.
„Ty jesteś wszystkim, czego potrzebuję”.
I trzask zamykanych drzwi.
Po raz kolejny poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku, chwilę później nadeszły mdłości.
Był idiotą, był strasznym idiotą, jego głupota właściwie zupełnie wybiegała poza granice typowego idioty i robiła z niego kogoś znacznie gorszego. Zarzucał Francuzowi ucieczkę, wściekał się za nią na niego, robił mu z jej powodu wyrzuty i pluł jadem, a sam co właśnie zrobił? Zbyt mocno zaciskane na pędzlu knykcie pobielały, podobnie jak zaciśnięte w cienką kreskę usta.
Zwiał. Jak ostatni tchórz w najbardziej nieodpowiednim momencie po prostu zwiał. Kiedy już byli o krok od posunięcia ich znajomości na dobre tory, kiedy miał oglądać Challesa uśmiechniętego, kiedy w końcu strach i krzywda mogły zupełnie zniknąć z oczu Francuza. Mógłby się usprawiedliwiać tym, że przestraszył się słów Thénarda, że nie był gotowy na podobne wyznania, że nikt do tej pory nie mówił do niego w ten sposób, a już na pewno nie żaden mężczyzna, ale nie czuł, by to było odpowiednie tłumaczenie. Gdyby został jeszcze chwilę, gdyby ochłonął albo gdyby poprosił o trochę czasu na przemyślenie tej sprawy – być może teraz wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Bo właśnie potrzebował dłuższej chwili na dojście ze sobą do porozumienia – już kiedy dotarł do domu zrozumiał, że to nie tam chciał być, że nie tam powinien być. Że Challes być może znaczy dla niego znacznie więcej niż przypuszczał, znacznie więcej niż był w stanie przyznać, znacznie więcej niż był w stanie zrozumieć.
Ale wtedy było już za późno.
Nie spał nic tamtej nocy, niewiele spał podczas następnych – wyrzuty sumienia uderzyły w niego z potworną siłą. Podczas dnia chodził jak w amoku – wiedział, że musiał bardzo go skrzywdzić, zostawiając Francuza samego z nieskładnym tłumaczeniem, ale jednocześnie bardzo liczył na to, że – tak, jak go prosił – przyjdzie na plac. Powiedział mu na odchodnym, że będzie tam czekał. I czekał, kiedy tylko mógł, dopóki godzina policyjna go nie przegoniła. Chciał porozmawiać, chciał przeprosić, chciał się wytłumaczyć, chciał się przyznać, ale Challesa nie było ani pierwszego dnia, ani żadnego następnego. Każda jego nieobecność uświadamiała mu, jak bardzo nawalił, co tylko sprawiało, że czuł się coraz gorzej. Przez ostatnie dwa tygodnie schudł jeszcze bardziej, a cienie pod oczami zaczęły być widoczne na tyle, że Fiodor zwrócił na nie uwagę.
Etienne też się o to czepiał. Grisha rzucił okiem na stojącego parę metrów dalej ciemnowłosego Francuza, aktualnie pogrążonego w rozmowie z innym miejscowym „malarzem”, wyburczał coś niezrozumiałego pod nosem i rzucił pędzlem o ziemię. Niech sam sobie maluje, on nie miał najmniejszej ochoty, aktualnie miał inne…
Rémy .
Głos. Ten głos. Ten głos.
Poczuł, jak w gardle robi mu się zupełnie sucho, a żołądek doświadczał nowych rewolucji.
Challes.
Rosjanin obrócił się powoli, trochę z obawą, trochę z niedowierzaniem, by spojrzeć na Thénarda, który faktycznie tam stał. Jednak szybko to spojrzenie okazało się ciosem w brzuch – z Francuza biła nienawiść i gniew. I skrzywdzenie, głębokie skrzywdzenie. Wyglądał jak ktoś, kto podjął trudną decyzję, a Grisha odnosił wrażenie, że wiedział, jaka była to decyzja i kogo dotyczyła. Ton, w którym powiedział „adieu”, wszystko wyjaśniał.
Nie. Nienienie. – Chwycił papierową torbę i ruszył w ślad za Challesem. – Zaczekaj. Zaczekaj! Challes – dobiegł do niego bardzo szybko, ale nie odważył się chwycić go za ramię. Miał niemiłe wrażenie, że skończyłoby się to pięścią na nosie. Choć może to było coś, co mu się należało. – Musimy porozmawiać. Ja muszę porozmawiać z Tobą, wyjaśnić. Na chwilę. Wyjaśnić. Proszę. – Starał się mówić na tyle cicho, by nikt postronny go nie usłyszał, a jednocześnie na tyle głośno, by Francuz na pewno go usłyszał. Wyglądał na rozgorączkowanego i zdesperowanego. Oby Challes się zgodził, musi się zgodzić. - To nie tak, to wszystko nie tak.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptySob Lis 24, 2018 4:18 pm

To wszystko nie tak.
W zaledwie kilku słowach zaklęto uniwersalną prawdę, która teraz – jak plama tuszu na nieskazitelnie białej kartce papieru – zachlapała świadomość Sveina i sprawiła, że w końcu (choć niechętnie, wciąż czując, jak wściekłość skrapla się na koniuszkach jego palców) przestał uparcie przeć przed siebie.
To wszystko nie tak.
Rzeczywiście – w jego życiu wszystko było nie tak, on sam był mocno nie tak, a dzisiejsze spotkanie stanowiło ukoronowanie niechlubnej listy. Nie tak to sobie planował, nie tak miało się to potoczyć, nie taki miał być koniec tej znajomości. Myśl o przebiegu tego spotkania spędzała sen z sinych od zmęczenia powiek, ale w żadnej z dokładnie opracowanych przez Norwega wersji nie było tego jednego, krótkiego słowa, które sprawiło, że wściekłość w Sveinie przestała grać pierwsze skrzypce i ustąpiła miejsca nieznośnemu bólowi w piersi.
Wystarczyło, by Charron wypowiedział to jedno, przeklęte proszę.
Jedno proszę i nagle Sørensen już nie potrafi ignorować obecności Francuza, nagle ten Francuz pojawia się w zasięgu wzroku i w tej samej sekundzie wszystko wokół – skąpane w słońcu chodniki, zafrapowani przechodnie, lśniące witryny sklepowe, ruchome plamki liści – przestaje istnieć. Jest tylko Remy i jego zmęczone spojrzenie, i cienie pod oczami, i wymykająca się spod kontroli burza loków, w którą Svein w pierwszym odruchu pragnie wplątać palce, w drugim wtulić w nią nos, i dopiero w trzecim – całkowicie o niej zapomnieć.
Przecież właśnie tego powinien pragnąć: wymazania go z pamięci.
W cichym, pustym mieszkaniu, obdartym nawet z obecności Nilsa (wróci; zawsze wraca) wydawało się to łatwe. Wystarczyło nie rozdrapywać tej rany, pozwolić, żeby strupek sam odpadł, odsłaniając bladą ścieżynkę świeżej blizny. Czas miał wszystko uleczyć, zatrzeć wspomnienie błąkającego się po poduszce zapachu, kurczowego uścisku, który uchronił Sveina przed śmiercią w zaułku i ciepłych ust oddających pocałunek po pierwszej chwili niepewności. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, rok po roku – w końcu musiał zapomnieć o Rémym, o jego nienachalnej obecności, o poczuciu przerażającej jak otchłań pustki, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
Wystarczyło stanowczo się odciąć, nie wypatrywać ciemnych loków pośród tłumu, nie myśleć, nie żyć – po prostu egzystować. To nie powinno być aż tak trudne, przynajmniej w teorii, bowiem praktyka, na którą składała się obecność Francuza, oznaczała całą serię wyzwań. Pierwszym z nich było oderwanie spojrzenia od Charrona; zaniepokojone, nagle mniej-wściekłe i bardziej-zatroskane spojrzenie Sveina umknęło gdzieś w bok, znów wypełniając się odpowiednią dawką złości – tym razem na siebie samego i na mimowolną myśl, którą niemal wypowiedział na głos.
Wszystko w porządku, Rémy?
By słowa nie wyrwały się na zewnątrz, zacisnął usta w wąską kreskę, z premedytacją uważnie formułując zdanie, które wybrzmiało kilka sekund później.
Nie musisz niczego wyjaśniać, Charron – nerwowo obrócił papierosa w palcach, przez chwilę w milczeniu obserwując, jak smużka siwego dymu powoli unosi się w górę i rozmywa pod wpływem ciepłego podmuchu wiatru. Sądził, że w ten sposób nieco ochłonie, ale na to było stanowczo zbyt późno – od momentu, w którym spojrzał na Francuza, w Sveinie szalał huragan ambiwalentnych emocji, z którymi zwyczajnie sobie nie radził. Raniły i uspokajały jednocześnie, siejąc w jego umyśle spustoszenie, zaś w sercu bezwzględny chaos. Jakkolwiek nie zaplanował przebiegu tego spotkania, nie miało to już najmniejszego znaczenia – kolejne słowa wypowiedział pod wpływem dławiących emocji, pośród których największą siłę przebicia posiadała wściekłość.
Doskonale rozumiem, co zaszło i muszę przyznać, że potrafisz się mścić – upuścił niedopałek na szarą, chodnikową płytę i zgniótł go butem, wkładając w to znacznie więcej siły niż powinien – być może wyobraził sobie, że niedopalony papieros to Charron? – Bo tylko o to chodziło, prawda? – spomiędzy jego warg wyrwała się ostatnia smużka siwego dymu, a Svein w końcu zdecydował się, by zawiesić wzrok na Francuzie. Nie było to to samo, łagodne spojrzenie, jakim obdarzał go podczas ostatniego spotkania; nie było nawet bliskie temu pełnemu złości, które towarzyszyło im w prosektorium.
W jego wzroku czaiła się wyłącznie z trudem tłumiona furia.
Tyle wysiłku, żeby zdobyć moje zaufanie i wdzięczność, tyle pracy włożone w stworzenie pozorów, że naprawdę, naprawdę polubiłeś moje towarzystwo… – mówił cicho i szybko, z całkowitą pewnością, że Rémy go słyszy – ledwie chwilę wcześniej postawił w jego kierunku dwa, sprężyste i niepokojąco gwałtowne kroki, znacznie niwelując dzielącą ich odległość. Sveina nie interesowały ukradkowe, podejrzliwe spojrzenia przechodniów, nie interesowało go nawet ryzyko, że przyciągną uwagę patrolu – musiał wyrzucić, wypluć, wysyczeć wszystko, co zalegało mu na sercu. – A wszystko to dla jednego trzaśnięcia drzwiami i zostawienia mnie tak, jak ja zostawiłem ciebie – pokręcił lekko głową, nie wiadomo, czy bardziej rozczarowany, zażenowany, czy może jedno i drugie – to zresztą nie miało szczególnego znaczenia w porównaniu z cichym, pozbawionym rozbawienia krótkim śmiechem, który towarzyszył Sveinowi, gdy odsunął się od Francuza. – Gratuluję. Naprawdę ci się udało, więc możesz już przestać udawać i zejść mi z oczu.
Proszę, Rémy, błagam... po prostu odejdź. Nie utrudniaj tego. Proszę.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptySro Lis 28, 2018 9:04 pm

W jednej chwili wszystko przestało mieć znacznie. W jednej chwili liczył się tylko on – środek świata, centrum wszystkiego, Challes. Grisha przestał zwracać uwagę na sztalugę przed nim, na Etienne’a, który pomimo tego, że odszedł obrażony, to stał w pobliżu i rzucał mu ukradkowe spojrzenia, na ludzi wokoło, na przechodzących w pobliżu nazistów, bo nagle to wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Przestał być czujny i ostrożny względem otoczenia, bo to otoczenie nagle zniknęło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Był tylko Thénard i jego piękne błękitne oczy, doskonale wyrzeźbione usta i nos, wcale nie za duży, a idealnie komponujący się z resztą twarzy. Były wyraziste kości policzkowe, po raz kolejny proszące się, by przeniósł je na papier. Były złociste włosy, wokół których za sprawą słońca utworzyła się świetlista aureola. Były piękne dłonie o długich palcach, z mnóstwem drobnych blizn, zapewne po skalpelu – dłonie zgrabne i zwinne, wypracowane. Była lekko zgarbiona sylwetka o ramionach na tyle szerokich, by mógł się w nich schować. Ale było też spojrzenie pełne gniewu, zmarszczone brwi i napięte mięśnie całego ciała. Grisha wiedział, że nie mógł się cieszyć z tego spotkania, choć część niego faktycznie uradowała się, że Francuz zdecydował się tu przyjść. Jednak nie po to, by mógł pomóc mu wybrać nowy obraz do jego przedpokoju, a po to, by najwyraźniej ostatecznie zerwać znajomość z nim poprzez przyniesienie mu koszuli, której poprzednim razem nie zabrał ze sobą. I to ta myśl go przeraziła – że mógł go stracić, już na dobre. Challes wydawał się bardzo zdecydowany w swoim postępowaniu, w głosie słyszał nienawiść, a w oczach dostrzegł z trudem tłumioną furię. Sprawa wyglądała na przegraną.
Ale mógł tak po prostu się poddać. Nie mógł puścić Challesa, nie zmuszając go wcześniej do wysłuchania jego wersji wydarzeń. Nie mógł pozostać biernym w jego decyzji. Nie zamierzał mu niczego ułatwiać.
Dlatego za nim pobiegł, wystawiając się na gniew, który przybrał niemal namacalnej formy. Rosjanin czuł, jak owija się on wokół niego – dostawał się do wnętrza poprzez nozdrza, zalegał w płucach, utrudniając oddychanie i owijał wokół serca, boleśnie je raniąc.
Słysząc oskarżenie Thénarda, że wszystko, co zrobił po spotkaniu w prosektorium, miało prowadzić do zemsty, poczuł fizyczny ból w klatce piersiowej. Podniósł rękę i potarł skórę w okolicy serca, patrząc na Francuza z mieszaniną niedowierzania i przerażenia.
Challes naprawdę sądził, że był na tyle podły, by to zrobić.
Nie. To nie jest prawda. Nie chciałem się mścić, już nie – kręcił głową, nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny. – Musisz mi uwierzyć. Proszę – szepnął najbardziej desperackim tonem, jaki zdarzyło mu się do tej pory z siebie wydusić.  Podobne oskarżenie było dla niego jak policzek. Challes nie musiał go nawet uderzyć, bo samym słowem osiągnął ten efekt – Grisha naprawdę wyglądał, jakby mu ktoś czymś przyłożył. – Nie jestem aż taki podły – powiedział, choć nie był pewien, czy na głos, czy po prostu wokół tego skupiały się jego myśli. Naprawdę nie był. Robił ludziom różne złośliwości, bywał mniej przyjemny, ale nigdy podły do tego stopnia. Nie mógł, nie potrafił, zwłaszcza nie w stosunku do Challesa, którego przed samym sobą obiecał już nigdy nie skrzywdzić. Jednak jeśli o niego, Grishę, chodzi, to rzeczywistość znowu pokazywała mu, że po raz kolejny rzeczy w jego życiu nie mogą pójść po jego myśli, tylko musi zdarzyć się coś, co wszystko, co sobie budował, widowiskowo się spierdoli. W tym przypadku winowajcą był on sam. Doprowadził wyjątkowo dobrego i niezwykle łagodnego człowieka do stanu, w którym ledwo nad sobą panował – przypuszczał, że jedynie cienka linia dzieliła Francuza od wybuchu wściekłości. Może powstrzymywał się tylko dlatego, że byli na ulicy, gdzie każdy mógł podsłuchać, o czym rozmawiają. Chociaż po wyrazie twarzy Lykova chyba nikomu nie będzie trudno domyślić się, co było tematem ich rozmowy.
Wysłuchaj mnie. Tylko o tyle proszę. Odejdźmy gdzieś na bok i wysłuchaj mnie, pozwól wytłumaczyć, nie zostawiaj mnie tak. – Jeśli Challes nie miał do tej pory szansy zobaczyć prawdziwego desperata, to właśnie miał okazję, bo Grisha, z paniką w oczach i drżącym głosem, stanowił jego nową definicję. Chciał zrobić krok w jego kierunku, ale nagle pociemniało mu przed oczami i wyraźnie się zachwiał, niczym pijany. Nie pamiętał, kiedy zjadł swój ostatni posiłek. Śniadanie, które zjadł dzisiaj czy wczoraj? – Tu w pobliżu jest… jest zaułek, gdzie możemy porozmawiać – wymamrotał, odzyskując na krótko utraconą równowagę. – Daj mi pięć minut. Tylko o to proszę. – Chłód, który ogarnął jego plecy, chyba nie miał nic wspólnego z pogodą, bo dzisiaj słońca nie brakowało, ale Grishy w tym momencie nie obchodziło nic poza tym, by Challes zgodził się odejść z nim na bok i wysłuchać tego, co miał mu do powiedzenia.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptySro Gru 12, 2018 10:18 pm

Kiedy przymyka powieki – stara się mrugać szybko, tak, by nie stracić poczucia realności – przed oczami migocze mu kalejdoskop zdarzeń, które doprowadziły do tego, że jest w tym miejscu, na skrawku rozświetlonego słońcem chodnika pośród morza wrogich spojrzeń, i słucha prawdy, gorzkiej prawdy, która czaiła się gdzieś za makietą dni spędzonych na zagubieniu i złości. Serce wali mu jak młotem, jakby chciało odczytać treść wypowiadanych przez Rémy’ego słów poprzez ciało i skórę, bez pośredników, zachłannie, tuląc każdą głoskę wprost do aorty.
To nie jest prawda.
Żyły w ciele Sveina zawiązują się na supeł, nerwy plączą się jak bluszcz, kości klekoczą bezradnie uwięzione w ciele.
Nie chciał się mścić.
W piersi Norwega – tam, gdzie zwykle oszczędnie bije krzywo posklejane serce – zaczęła powstawać nowa rana, jakieś krwawe, nierówne pęknięcie, które przy każdym oddechu rozbiegało się na wszystkie strony zupełnie jak pajęczynka na rozbitym oknie.
Przecież nie jest aż taki podły.
Rysa jest coraz głębsza. Nierówna, postrzępiona, brzydka i agresywna. Sekundy, może nawet ich części dziesiętne, dzielą Sveina od katastrofy – wystarczy jeszcze jeden oddech, jeszcze jeden ruch, a on… on cały…
Rozpadnę się na kawałki, Rémy.
Uniósł drżącą dłoń do policzka, nerwowo pocierając szorstki od jasnego, ledwie wczorajszego zarostu policzek. Bał się nagromadzonej we własnym ciele złości, bał się własnych słów, bał się tego, jak reagował na bliskość Francuza. Pozorny spokój ducha trwał do momentu, w którym nie rozerwało go głuche, synkopowane  uderzenie przerażenia. Zrozumiał to, gdy tylko w jego umyśle – zwielokrotnione echem – rozkwitło to jedno, niesprawiedliwe słowo, którego nigdy nie skierowałby od adresem Charrona.
To jedno, krzywdzące podły.
Z ich dwójki, nieruchomej w słońcu czerwcowego dnia, to Svein bardziej zasługiwał na to określenie, na dobrą sprawę stał się jego synonimem w momencie, w którym postanowił przelać własny żal, własne przerażenie, własne poczucie krzywdy na jedyną osobę w całym Paryżu, która postanowiła okazać mu życzliwość. Był podły, bo zjawił się tu, by porzucić kogoś, kto uratował mu życie, bo pozwolił, aby z jego ust padały ostre jak brzytwa słowa, bo pozwalał, aby Rémy prosił, choć powinno być na odwrót – to on, Svein, powinien prosić o wybaczenie.
Przestań – nie miał pewności, czy Francuz go usłyszał i nie potrafił odnaleźć w sobie dość odwagi, żeby się o tym przekonać. Wzrok, dotychczas wędrujący ponad głową Charrona, odnalazł stabilny punkt w niewielkiej plamce na chodniku, za wszelką cenę próbując uniknąć widoku mężczyzny. –  To wszystko… Ty… – kręci lekko głową, czując, jak umysł wypełnia mu lepki, paranoiczny strach. Wściekłość gaśnie jak ognisko podczas ulewy – szybko i z cichym sykiem protestu, pozostawiając po sobie jedynie brudne smugi popiołu. Zamiast pozszywać słowa w jednolitą całość, wsuwa do ust kolejnego papierosa (trzeci w przeciągu zaledwie kilku minut), co jeszcze bardziej moduluje szept, którym mówi. – To dla mnie za wiele, nie mam siły, ja… – zamilkł w momencie, w którym podniesiony z ziemi wzrok napotkał niepokojące zachwianie Rémy’ego; przed odruchowym wyciągnięciem w jego stronę ręki (już dobrze, źle się czujesz?) powstrzymał Sveina wyłącznie napór coraz liczniejszych par wścibskich oczu. Nie mógł objąć go ramieniem (oprzyj się o mnie), złapać jego dłoni (jesteś bezpieczny), przyciągnąć do siebie (jestem przy tobie).
Mógł jedynie bezczynnie, nieruchomo tam stać i czuć mdłości na samą myśl o wszystkich tych niesprawiedliwych słowach, którymi zarzucił Francuza.
Dobrze. Pięć minut – wysunął papierosa spomiędzy warg, wyrzucając z siebie to jedno, oszczędne słowo. Bał się mówić więcej (bo powiedziałem dziś już dość), bał się spoglądać na Rémy’ego, bał się każdego kroku, który stawiał w stronę jednej z bocznych, zacienionych uliczek.
Ale ponad wszystko bał się tej rażącej świadomości, że nie może przestać o nim myśleć – choć wmawiał sobie, że mógłby to zrobić. Niby jak? To brzmiało niedorzecznie, jak jakieś płaczliwe wyznania w niezrozumiałym języku. Tak naprawdę to wszystko jest niedorzeczne, cała ta paranoja – ten festiwal obwiniania Charrona o coś, w czym nie zawinił. Przecież to Svein, nie on, wypił znacznie więcej, niż mógł znieść, to Svein, nie on, uroił sobie coś w głowie i to Svein – z całą pewnością nie Rémy – własnymi słowami otarł się o skandal.
I to Svein powinien ponieść karę.
Przepraszam – nie wie, co nim kieruje, nie wie, dlaczego to robi, ale kiedy wokół nich zamknęły się wysokie, chłodne mury kamienic, odnalazł w sobie na tyle odwagi, by w końcu spojrzeć na Francuza.
I przeprosić. Wyjaśnić.
Bo to Svein, nie on, powinien się tłumaczyć.
Byłem pijany i powiedziałem rzeczy, których nie powinienem – trudno to pojąć, ale Rémy działa jak pole magnetyczne, przed którym nie sposób uciec.  Przyciąga i więzi, i wdziera się pod skórę. – To moja wina, ty zareagowałeś prawidłowo. Nie musisz się tłumaczyć. Na pewno nie przede mną – Svein czuje, jakby zgubił puentę, nie wie, co mówić dalej. Rezerwy dialogowe w zupełności się wyczerpały. Stoi  tam, oparty plecami o zimny mur, nerwowo obraca papierosa między palcami, nieśmiało – to widać, widać wyraźnie w sposobie, w jaki mruży powieki – wbija wzrok we Francuza i nie wie, co dalej powiedzieć.
Może mógłby uciec, ale tego nie chce.
Już nie.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptyWto Gru 18, 2018 10:56 pm

Ból w piersi był nie do zniesienia, a zdawał się pogłębiać jeszcze bardziej wraz z każdym kolejnym wdechem. Od klatki piersiowej promieniował dalej, po całym ciele, aż do opuszków palców, którymi nerwowo przeczesywał już i tak rozczochraną czuprynę. Do tej pory nigdy nie przypuszczał, że przerażenie mogło przybrać aż tak namacalną postać – było bólem, było obawą, było gorącymi prośbami. Jeszcze nigdy nie bał się niczego aż do tego stopnia, nawet skok ze spadochronu wydawał się przy tym błahostką – dopiero świadomość, że mógłby stracić Challesa na dobre uświadomiła mu, czym tak naprawdę jest strach. Odczucie było o tyle mocniejsze, że uderzyło w niego zupełnie znienacka: pomijając fakt, że nie przypuszczał, iż Thénard mógłby się pojawić na placu w takim celu, nie spodziewał swojej aż tak silnej reakcji. Do tej pory nie sądził, że mógłby się na nią zdobyć – strach o drugą osobę, której nie zawdzięczał tyle, co Stepanowi, wydawał mu się być zupełnie abstrakcyjnym uczuciem. A jednak, stał na Placu du Tertre i modlił się do wszystkich bogów, o których kiedykolwiek czytał, by Francuz zgodził się chociażby go wysłuchać, by nie porzucał go na środku ulicy, bo zupełnie go to zdruzgocze. Już nawet pójdzie z Fiodorem do cerkwi, byleby tylko Challes go teraz nie odepchnął i nie odszedł w gniewie.
I być może gdzieś jakiś bóg go w tym momencie usłyszał, bo nagle wyraz twarzy Francuza zaczął się zmieniać. Wściekłość znikała, gniew się rozmywał, Challes zaczął się sypać. Powoli tracił pewność siebie, tracił stanowczość w głosie, zyskiwał za to strach i niepewność. Bardzo dużo strachu i niepewności – Grisha dokładnie to widział. I słyszał, bo jego słowa zupełnie zbiły go z pantałyku. Do tego stopnia, że przez chwilę po prostu na niego patrzył, po prostu analizując wszystko, co właśnie się działo. I czego nie rozumiał.
To dla niego za wiele? Nie miał siły?
Na co nie miał siły?
Zamknął w końcu lekko rozchylone usta, lekko marszcząc brwi. Przerażenie w nim uległo zawieszeniu – nadal je czuł, ale przez nagłą zmianę nastroju Challesa jakby przez osłonę. Coś się stało, coś nim poruszyło, ale Lykov nie był pewna, czy to dobrze. Francuz nie wyglądał, jakby było dobrze. Nie wyglądał na przekonanego, nie wyglądał, jakby znienacka postanowił mu uwierzyć – po prostu czegoś się przestraszył. Najwyraźniej czegoś, co powiedział. Albo zobaczył. Ale kiedy krótko rozejrzał się wokoło nie zobaczył nikogo podejrzanego. Zresztą, Francuz ostatnio też wcale nie rozglądał się wokoło. Patrzył w niego albo w ziemię, nie na ludzi.
Co się stało?
Podrapał się z zakłopotaniem w głowę, czując, że nie ma zielonego pojęcia, co powiedzieć, nawet jeśli Challes właśnie wyraził zgodę na ich pięć minut.
Miał czas, by go przekonać. Ostatecznie, cokolwiek dręczyło Thénarda, wcale nie musiało mieć z nim związku, ale o czymkolwiek by teraz nie myślał, dał mu szansę. Zamierzał ją odpowiednio wykorzystać, tłumacząc mu dokładnie, co się wydarzyło tamtej nocy i dlaczego uciekł. To mogła być jego jedyna szansa.
Kiwnął więc jedynie głową, zaraz prowadząc Francuza do dość wąskiego zaułka, ale powoli i ostrożnie – wraz z krótką utratą równowagi poczuł, jakby jeszcze bardziej opuściły go siły. W obu ścianach zaułka nie było żadnych okien z kamienicy, trzecią był wysoki mur, a wejście do niego zasłaniał potężny i rozłożysty krzak, bliżej nieznanego Grishy gatunku, dający im dość spore pozory prywatności. Dopóki ktoś nie postanowi tu zajrzeć, byli raczej niewidoczni.
Kiedy w końcu doszli na miejsce, Rosjanin co prawda nie czuł się już sparaliżowany przez strach, ale w dalszym ciągu wypełniał on jego oczy. I kiedy już zebrał się w sobie, by zarzucić Challesa własnym monologiem, to Thénard odezwał się pierwszy, zbijając go z pantałyku już zupełnie. Naprawdę musiał wyglądać jak upośledzony, kiedy po raz kolejny w krótkim odstępie czasu z lekko rozchylonymi ustami patrzył na stojącego przed nim mężczyznę.
Czy on się właśnie przesłyszał, czy Francuz naprawdę go przeprosił?
Wpatrywał się w niego pełen niezrozumienia nawet po tym, jak skończył mówić i otrząsnął się dopiero wtedy, kiedy cisza z jego strony trwała zdecydowanie zbyt długo.
Ja – zaczął, ale słowa wcale nie chciały do niego przyjść. – Challes – spróbował po raz kolejny, ale znów nie wydawało mu to odpowiednie. – Myślę, że miałeś pełne prawo do bycia wściekłym na mnie – powiedział w końcu niemal na jednym wdechu. – Dałem ci wszelkie powody byś powiedział to, co wtedy powiedziałeś… - wymamrotał, odwracając spojrzenie od Francuza. Policzki Grishy bardzo szybko pokryły się czerwienią. Wstydził się swojej reakcji na tamte słowa. – Chcę ci wytłumaczyć, dlaczego tak zrobiłem. Nie przerywaj mi, proszę – odszedł parę kroków do tyłu i zaczął nerwowo chodzić po niewielkiej powierzchni zaułka. – Bo widzisz, Challes… ja… nigdy nie czułem niczego do innego mężczyzny. Z tobą… Ty… jesteś inny – przyznał, rzucając mu krótkie spojrzenie i po raz kolejny przemierzając wybraną przez siebie trasę. – Znaczy, nie chcę, żeby to zabrzmiało jakoś głupio i niepotrzebnie patetycznie, ale Challes… ja myślę, że ja coś do ciebie czuję – wyznał w końcu, przymykając oczy i czując, że serce bije mu tak mocno, że lada chwila naprawdę wyskoczy mu z piersi. – I muszę ci powiedzieć, że nigdy nie usłyszałem podobnych słów od nikogo. Nigdy nie miałem nikogo takiego… i nigdy nie spodziewałbym się usłyszeć je od drugiego mężczyzny – nerwowo przeczesał włosy palcami – A wtedy… - tego feralnego wieczora, źródła obecnego nieszczęścia – głupio się przyznać, ale po prostu stchórzyłem. Przestraszyłem się tego Twojego uczucia, przestraszyłem się swojego uczucia i po prostu… zrobiłem pierwsze, co przyszło mi do głowy – pokręcił rozczochraną czupryną z rozczarowaniem skierowanym do siebie. – I bardzo tego żałuję. Kiedy byłem w mieszkaniu chciałem wracać, ale pomyślałem, że pewnie tego nie chcesz… że zniszczyłem… że przestałeś… - każde słowo wypowiadał coraz ciszej, czując, jak znienacka zaczyna łamać mu się głos, a oczy zrobiły się podejrzenie mokre. – Przepraszam – powiedział w końcu, stając przed Francuzem i patrząc mu głęboko w oczy. – Przepraszam, bo po raz kolejny zachowałem się jak ostatni palant. Obiecałem sobie, że już cię nie skrzywdzę, ale najwyraźniej jestem idiotą. Nie chcę, żebyś cierpiał. Chcę, żebyś wiedział, że ja… że wszystko wskazuje na to, że podzielam twoje uczucia. Ale teraz po prostu… - zanim pomyślał, co robił, chwycił wolną dłoń Challesa i delikatnie ją rozchylił. – Teraz po prostu nie chcę, żebyś mnie nienawidził. Bo tego nie zniosę – wymruczał, wpatrując się w palce Francuza. – Ale to twoja decyzja – dodał bardzo cicho, ledwo na granicy słyszalności. Bo niezależnie od tego, co powiedział Challes, Grisha czuł, że zasłużył na karę. I był na nią gotów. – I chcę też, żebyś wiedział – uniósł dłoń Thénarda do twarzy i pocałował jej wnętrze, po czym po prostu wtulił w nią policzek. – Że nie jesteś sam. – Odważył się na niego spojrzeć i posłać mu lekki uśmiech. Choć miał ochotę przytulić Francuza i powiedzieć mu, że wszystko będzie w porządku, ostatnie, czego pragnął, to narzucać się mu z własną bliskością. Stwierdził, że dłoń była bardziej neutralna, poza tym nie powinno być dla Challesa problemem po prostu mu się wyrwać.
Teraz wszystko zależało od niego. Grisha czuł, że po jego ostatnich słowach, w oczekiwaniu na odpowiedź mężczyzny, jego serce zamarło.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptyCzw Gru 27, 2018 6:30 pm

Zmęczenie wślizguje się pod skórę z właściwą dla siebie zwodniczością, krok po kroku, oddech za oddechem, jedno przymknięcie powiek po kolejnym, aż nagle całe ciało staje się nieforemną, ciężką skorupą, która powinna grzechotać przy każdym ruchu. Efekt źle przespanych nocy, tragicznego odżywania, zbyt dużej ilości papierosów i ambiwalentnych uczuć, na które Svein narażony był od kilku minut, zaczął skraplać się na koniuszkach palców: najpierw było drżenie, delikatne wibracje przechodzące na dłonie, docierające do napiętych mięśni ramion i promieniujące aż do skroni, w których odezwał się ból. Cała ta wściekłość, ta sztuczna nienawiść skierowana wobec kogoś, kogo Norweg pragnął zerwać ze swojego pokaleczonego życia jak plaster, zniknęła bezpowrotnie, pozostawiając po sobie pozbawione sensu spustoszenie.
Było tylko zmęczenie, utkwiony w ziemi wzrok i poczucie palącego wstydu.
Nie powinieneś mówić do niego w ten sposób, powtarzał cichy, stłumiony głos z tyłu jego głowy, czerpiąc niemą satysfakcję z wbijania w Sveina werbalnych szpilek. Chciałeś się jedynie wyżyć, naumyślnie zranić. Nieładnie.
Nieładnie.

Drżenie palców staje się coraz silniejsze i Sørensen już wie, że nie dopali tego papierosa – w strachu przed zdemaskowaniem pozwoli, by dopalił się w opuszczonej dłoni, parząc lekko opuszki i ginąc z cichym sykiem sprzeciwu na paryskim bruku. Panująca w zaułku cisza po ledwie dwóch sekundach stała się nieznośna. Słowa Sveina wybrzmiały, pozostawiając po sobie gorzki posmak winy na języku, zaś słowa Rémy’ego nie padły wcale – milczenie nabrzmiało między nimi do rozmiarów olbrzymiej, mydlanej bańki, która rozpękła dopiero pod wpływem cichego głosu Francuza. Twardy mur pod plecami Norwega jest jedynym realnym elementem w plątaninie głosek, oddechów i obecności Charrona – na początku brzmiał nieporadnie, później coraz pewniej, aż w końcu Svein uznał, że przerywanie mu byłoby złym pomysłem. W ciszy obserwował jego wędrówkę po niewielkiej przestrzeni paryskiego zaułka, ten mimowolny spacer podczas którego zachowywał się jak ktoś uderzony w głowę płytą chodnikową. Dezorientacja wydawała się w tej sytuacji najbardziej adekwatnym określeniem. Dezorientacja skakała w Sveinie jak rtęć na wrzuconym do wrzątku termometrze, dezorientacja sprawiła, że nie mógł oderwać spojrzenia od Francuza, posłusznie wodząc za nim wzrokiem, dezorientacja odebrała mu słowa, myśli i wolną wolę. Pragnął jedynie stać pod tą ścianą, stać jak na stracenie, i słuchać Rémy’ego, ponieważ w trakcie tych kilku chwil, podczas których nerwowo przemierzał zaułek, był najbardziej autentyczną osobą, którą Svein kiedykolwiek poznał. Nie chodziło nawet o słowa (te zawsze mogły zawierać  ubarwienia) – siła tkwiła w jego zachowaniu, w gestach, w mimowolnej mimice.
Przez tych kilkaset sekund Charron wyglądał tak, jakby toczył najcięższą bitwę życia. Przez kilka przezroczystych, podartych na kawałeczki jak nieważne dokumenty momentów walczył ze sobą, z własnymi obawami, ze strachem, który ostatnim razem nakazał mu ucieczkę, a Svein…
Svein nie miał powodu, żeby mu nie wierzyć. Serce, dotychczas uwięzione wśród kolczastych pędów róż, zaczęło bić mocniej, na samą wzmiankę o odwzajemnionych uczuciach robiąc gwałtownego fikołka. W tej jednej chwili zrobił znacznie więcej, niż Sørensen: na głos przyznał, że rzeczywiście było uczucie. Coś znacznie potężniejszego od nienawiści, która dziś przywiodła tu Norwega, a teraz sprawiała wrażenie mglistego wspomnienia z innego życia. Svein czuł, że powinien był przerwać Rémy’emu, cicho wytłumaczyć mu, że cokolwiek działo się w jego głowie, wymaga czasu, cierpliwości i przede wszystkim stuprocentowej pewności – a mimo to nie potrafił zabrać głosu. Wargi miał suche, gardło wyschnięte na wiór, nawet myśli wydawały się jałowe. Nie potrafił zareagować w obawie, że jakiekolwiek słowa spłoszą Francuza, bo w tej konkretnej chwili nie było właściwych słów – istniało tylko błogie niedowierzanie, jednak nawet ono musi ustąpić pod spojrzeniem Charrona, który znieruchomiał nagle, zatrzymując się tuż przed Sveinem. Przez moment słychać było wyłącznie ciszę, ich oddechy i przepraszam, które zawirowało w letni, czerwcowym powietrzu.
Nie przepraszaj, Rémy. Już jest dobrze.
Od teraz wszystko musi być dobrze.
Nie potrafię cię nienawidzić. Próbowałem, ale… – starał się, by marny cień uśmiechu choć trochę rozjaśnił sińce pod oczami, choć bezskutecznie. – Nie potrafię – spokój w jego głosie jest niesamowity; ani jednego drgnięcia, ani jednej oznaki niepewności w padających spomiędzy ust słowach.
Wyłącznie szczerość, na którą obaj powinni zdobyć się dawno temu.
Przez ostatnie dni wmawiałem sobie, że jest inaczej, ale nawet wtedy zastanawiałem się, czy bezpiecznie wróciłeś do domu – cicho wypuszcza powietrze z płuc, próbuje trzymać nerwy na wodzy. Ochłoń. Oddychaj. Bez paniki. Tylko nie panikuj. – Jak się czujesz, czy miałbyś ochotę na spacer,  czy rozbawiłby cię dowcip, który usłyszałem w kolejce… – bo przecież właśnie tego pragnął: powtórzyć zasłyszany żart i w napięciu czekać, jak zareaguje Rémy; zaśmieje się? Prychnie cicho pod nosem i powie, że zna lepsze? Uśmiechnie delikatnie pod nosem tak, jak uśmiechać potrafi się tylko on? – Dopiero później przychodziła świadomość, że nie mam prawa tak myśleć bo… – przerwał na moment, mimowolnie pozwalając, aby Francuz ujął jego dłoń i delikatnie rozchylił ciepłe palce. – Bo nie chcesz mojej uwagi. Nie chcesz mojego towarzystwa i…
Kolejne słowa ulatują z jego głowy jak powietrze z przekłutego balonika. Cokolwiek miało nastać po i przestało mieć znaczenie w sekundzie, w której usta Rémy’ego zetknęły się z rozgrzanym wnętrzem dłoni Sveina, w momencie, w którym jego policzek wtulił się we wciąż pachnące mieszanką ziół palce. Norweg próbował później zrekonstruować w głowie ostatnie kilka sekund, jakby zlepiał ze sobą drobiny uszkodzonej, naświetlonej taśmy. Klatka po klatce. Fragment po fragmencie.
Czas wyłączyć zadawanie pytań. Przestać poszukiwać odpowiedzi, dlaczego to w ogóle się dzieje.
Czas skupić się na tym co tu i teraz.
Tu i teraz były palce Sveina, które – z początku nieśmiało, po chwili znacznie pewniej – musnęły policzek Rémy’ego w łagodnym, niespiesznym geście. Tu i teraz było jego spojrzenie, jasne, rozświetlone blaskiem, w którego źródło Norweg właśnie się wpatrywał, poszukując na przystojnej twarzy Francuza oznak smutku. Tu i teraz był jego głos, cichy, przeznaczony wyłącznie dla Charrona, głos, który przełamał barierę niedowierzania i sprawił, że ta chwila stała się realna.
Trzy ulice stąd pocałowałem cię po raz pierwszy – wszystko z niego opada; Svein czuje, jak robi się leciutki, jak z jego serca odrywają się kolejne połaci strachu i spadają na ziemię. To, co dzieje się później, to efekt odruchu serca – jego palce wplatające się w burzę rozczochranych loków, jego ciało nachylające się w stronę Rémy’ego, jego czoło delikatnie stykające się z czołem Francuza, już nie centymetry, ale milimetry odległości między ich oczami, nosami, ustami. Blisko, jeszcze bliżej. Jego nagła myśl (jest taki piękny), a później kolejna (cudownie pachnie), obie poprzedzające nadciągające słowa.
Tym razem nie zamierzam uciekać – mówi cicho, szepcze, sam czubeczek jego nosa muska delikatnie policzek Francuza, żyły boleśnie i jednocześnie przyjemnie zawiązują się na supeł, nerwy plączą się jak bluszcz, serce przestaje bić, a później zaczyna walić jak oszalałe. Jest taki piękny. Przyciąga  Rémy’ego do siebie, coraz bliżej, koniec z dystansem, dość już odległości.
Aż w końcu go całuje.
Powoli. Nienachalnie. W miękkie usta. Wyrywa drobinki smaku. Skrada drżenie jego warg i gorący oddech, w zamian oddaje ciepło, mnóstwo ciepła – ciepły kciuk gładzący policzek, ciepłe ramię oplatające w pasie, ciepło całego ciała, które dzielą wyłącznie ubrania, ciepłe usta, które w końcu i jednocześnie zbyt prędko – po czterech ulotnych sekundach – odrywa od jego warg, by powiedzieć jedyną rzecz, której jest pewien.
Tym razem żaden z nas nie będzie sam.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptyNie Sty 13, 2019 11:14 pm

Mówienie o swoich uczuciach było trudne, zwłaszcza dla osoby, która zupełnie do tego nienawykła. Większość życia Grishy składała się raczej na ukrywaniu tego, co czuje, niż wylewnym okazywaniu uczyć. Wylewny był jedynie w gniewie – wtedy szczodrze dzielił się nim z innymi. Na uczucia pozytywne, na uczucia, które odsłaniały jego słabość względem drugiej osoby nigdy nie było jednak miejsca. Stepan, choć sam oszczędny w słowach, był oczywistym wyjątkiem od tej reguły, ale to również przez niego Grigoriy pilnował się jeszcze bardziej – ich więź została wykorzystana i zniszczona. Choć Lykov miał szczerą nadzieję, że Stepan żyje, że jakoś po swojemu sobie radzi, tak nie łudził się, że jeszcze kiedykolwiek się spotkają. A ta separacja bolała najbardziej – Cherednik nie tylko był mu mentorem, ale również ojcem i najlepszym przyjacielem, jakiego do tej pory nie znalazł. Od czasu Stepana nikt nie zdołał zająć któregokolwiek z tych miejsc – choć nigdy nikomu nie ufał zbyt łatwo, stał się pod tym względem jeszcze bardziej ostrożny. I zamknięty.
Nigdy nie przypuszczał, że osobą, przed którą się otworzy, będzie Francuz, którego poznał trzy miesiące temu i do którego z początku pałał płomienną nienawiścią. Albo przynajmniej wmawiał sobie, że tak było, bo jego odczucia z pierwszej wizyty w prosektorium, późniejszego pubu i pierwszej części wydarzeń w zaułku były zgoła inne. Całkowicie pozytywne, niezwykle intensywne i zaskakująco na miejscu, jakby od początku przeczuwał, co może nastąpić. Ale i tak postanowił je zniszczyć.
Powrót do nich nie był rzeczą łatwą, zrozumienie ich jeszcze trudniejsze, ale najwięcej wysiłku zabrało mu powiedzenie tego wszystkiego na głos. Na razie nie wprost, pewne tematy w dalszym ciągu wymagały czasu i przemyślenia, nie chciał też stawiać żadnych pewnych deklaracji w obliczu czasów i okoliczności, w jakich żył, ale odkrył się wystarczająco, by Challes mógł zrozumieć, o co mu chodzi. I zareagować na jego słowa.
To była kolejna rzecz, której się obawiał: reakcja Thénarda. Bał się, że go odrzuci. Bał się, że nawet pomimo tego, że zdobył się na najprawdopodobniej największy akt odwagi w swoich życiu, jego wywód nie zostanie dobrze przyjęty. Choć liczył się z odrzuceniem i nawet się go spodziewał, czuł, że nie poradziłby sobie z nim, gdyby Challes faktycznie postanowił znowu zostawić go w zaułku.
I dlatego patrzył na niego z takich strachem w oczach. Grisha czuł, jak przerażenie zmroziło mu żyły, jak nieprzyjemnie wwiercało się w żołądek i wypychało powietrze z płuc. Bał się odpowiedzi Francuza i jednocześnie czekał z nią z niecierpliwością – ten dysonans rozrywał mu nerwy.
Ale potem Challes zaczął mówić i nagle wszystko stało się znacznie lżejsze. Lykov wypuścił w końcu powietrze z ust, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że do tej pory je wstrzymywał. Słuchał, jak Thénard mówi o tym, że wcale go nie nienawidzi, że się o niego martwił, że sam miał podobne rozterki względem swoich uczuć do niego jak on. Strach zaczął opadać, wyparowywał z cichym sykiem, wyparty przez coś znacznie potężniejszego – oczy Grishy zaczęły znów błyszczeć, ale tym razem nie dlatego, że zbierały się w nich łzy: teraz było to czyste zaskoczenie, podszyte szczerą radością. Nie zdołał jednak nic powiedzieć, bo Challes zaraz wplątał palce w jego włosy i już chwilę później stykali się czołami. Rosjanin zastygł w bezruchu, podobnie jak jego serce, które jednak zaraz wznowiło pracę, przyspieszając bicia. Czuł, jak na jego policzki powoli wkrada się czerwień, jak żołądek dla odmiany przyjemnie się wykręca, jak na ciele pojawia się gęsia skórka. Właściciel dwóch najpiękniejszych oczu, jakie miał do tej pory okazję oglądać, znajdował się już nie centymetry, a milimetry od niego. Milimetry od pięknie wykrojonych kości policzkowych i najbardziej kuszących ust – zastanawianie się nad tym, jak smakują, to nagle jedyne, na czym jest w stanie skupić myśli, które od dobrych kilku chwil są zupełnie rozbite. Ziołowy zapach Francuza upajał: to zdecydowanie najpiękniejszy zapach, jaki do tej pory czuł. Intensywność tego zapachu kazała mu zastanowić się, czy tak do niego przyległ, że jego skóra będzie smakować podobnie. Nie zdążył jednak nic zrobić, nie zdążył pozbierać myśli, żeby zrozumieć, co Thénard do niego mówił, w jego głowie zaistniał jedynie fakt, że blondyn przyciągnął go do siebie ramieniem, a on położył mu ręce na biodrach.
A potem Challes go pocałował.
Pomijając fakt jego twarzy, przed chwilą ledwie rumianej, teraz czerwonej i wręcz gorącej, miejscem, w którym zgromadziło się najwięcej ciepła, czerpanego od Francuza, było jego serce. Przyjemne ciepło, rozlewające się powoli po jego ciele, miało swój początek właśnie tam. Niszczyło pozostałości strachu, rozluźniało mięśnie, sprawiało, że na jego ustach w końcu zawitał szeroki uśmiech. Pojawiła się ulga tak potężna, że niemal zmiotła go z nóg – gdyby nie fakt, że zacisnął dłonie na ramionach mężczyzny, a także to, że Challes go obejmował, niewykluczone, że runąłby na ziemię, bo już czuł, że miał miękkie kolana. Spadek emocji nastąpił tak gwałtownie, że razem ze sobą zabrał również część resztek sił Grishy.
Kiedy Thénard się od niego odsunął, Rosjanin czuł się jak pijany.
Nie, żaden z nas – zgodził się z szerokim uśmiechem, podczas gdy jego palce delikatnie błądziły po karku Francuza. – Wiesz co - zaczął, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. – Wykorzystując fakt, że znowu jesteśmy w zaułku, myślę, że możemy spróbować z naszą znajomością od początku. Żeby wszystko było jak należy, bez uciekania. Ja jestem Rémy, ty jesteś Challes i spotkaliśmy się tutaj po to, żeby się całować. – Zbliżył tak, że znów ich twarze dzieliły jedynie milimetry. – Ale za chwilę możemy iść do mnie, żeby coś zjeść, bo właśnie poczułem, jaki jestem głodny. – Na potwierdzenie jego słów z brzucha Grishy wydobyło się dość głośne burczenie. – Nie mam wiele, ale starczy na kanapki albo jakąś potrawkę. Co ty na to? – zapytał, ale nie dał mu odpowiedzieć: nie mógł się powstrzymać od skradnięcia mu pocałunku, od wplecenia palców w jego włosy i mocniejszego naparcia na jego ciało. Przy żadnej kobiecie nie czuł się taki ożywiony i odprężony jednocześnie, usta żadnej nie były tak upajające, dotyk żadnej tak elektryzujący.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre EmptyNie Sty 27, 2019 6:34 pm

Odrealnienie otarło się o górną granicę prawdopodobieństwa, zamajaczyło gdzieś na samym szczycie niedowierzania, utonęło w chaotycznym nurcie myśli, które przelewały się przez umysł Sveina z hukiem.
Co ty wyprawiasz zmieszało się z ma tak miękkie usta, ktoś was przyłapie zostało przezwyciężone przez uśmiecha się do mnie, postradałeś zmysły stanęło ramię w ramię z tak, postradałem.
Kilkanaście skradzionych wojennej rzeczywistości sekund było ważniejsze niż ostatnie pół roku. Kilkanaście sekund bliskości, gorącej skóry pod palcami, gorącego oddechu, gorących ust zwartych ze sobą w odwiecznym i zdawałoby się – nieśmiertelnym – przejawie całkowitego oddania okazało się po stokroć istotniejsze od długich dni, tygodni, całych miesięcy samotności. Kilkanaście sekund, podczas których ciało Sveina opuściły wątpliwości, niepewność, nieśmiałość, odległe echo wściekłości, bliskie echo niedawnego bólu były wszystkim, czego potrzebował, a z czego istnienia nie zdawał sobie – lub nie chciał zdawać – sprawy.  Na nic zdały się obietnice, że po Lovise, po Gustavie, po latach nie-miłości, na którą narażał go pozbawiony obecności matki dom, jego jedynym towarzystwem będzie samotność. Całe bastiony zarzekania się, kilometry obietnic, rzeka przysiąg, że nikogo nie wpuści do swego życia, runęły z hukiem pod wpływem bliskości kogoś, kogo godzinę temu pragnął wyprzeć ze świadomości.
Stało się. Za późno na odwrót. Dokonało się w sekundzie, w której drzwi prosektorium ustąpiły pod pchnięciem, a ich spojrzenia (jeszcze sobie obce, jeszcze nieznajome, jeszcze niezatracone w blasku tęczówek) spotkały się po raz pierwszy. Na krótką chwilę. Na trzy uderzenia serca. Na zawsze.
A przecież to nie tak miało być. Przecież mieli obrać zupełnie inne drogi. Przecież Svein nie chciał go więcej okłamywać, pozwalać, by z każdym wypowiedzianym Challes, w piersi odzywał się stłumiony ból, nie chciał niemo przypatrywać się, jak Rémy coraz mocniej zaczyna wierzyć w to łgarstwo, w tę imaginację, w kogoś, kto nie istniał. Czy też – istniał pod innym imieniem, obarczony tajemnicą, skalany kłamstwem, w które pozwolił Charronowi wierzyć. Dzisiejszego ranka wmawiał sobie, że będzie lepiej, jeśli zostanie w pamięci Francuza wyłącznie wspomnieniem, jakąś datą, jakimś rozmazanym widem. I może przyszedłby taki dzień, po wielu latach, kiedy Rémy  go odkopie spod kurzu  – na kilka chwil – i pomyśli... „tak, to on…”, nie pamiętając zmyślnego imienia, przypominając sobie za to prawdziwą osobę.
Bo właśnie tym był w obecności Francuza: sobą.
Nawet, jeśli Rémy  patrzył na niego niepewnie, z przestrachem, z mieszanką desperacji i niepewności, był w pełni sobą, nie potrafiąc znieść tego spojrzenia, za wszelką cenę – choć łagodnie, trochę nieśmiało, stopniowo – próbując go pocieszyć. Ukoić. Wesprzeć. W świecie pełnym nienawiści i bólu był w stanie zrobić wszystko, żeby uśmierzyć cierpienie chociaż jednej osoby.
Tej osoby.
Mówił, by wymazać ze spojrzenia Charrona echo przykrości, którą sprawił mu przed kilkoma chwilami, i jednocześnie po to, by wyrzucić z siebie wszystko, co zalegało w nim jak sterta ostrych, przecinających na wskroś odłamków. Mówił, bo padające z jego ust słowa coraz ciaśniej tłoczyły się w głowie, zajmując niemal każdą myśl. Mówił, bo każda sylaba sprawiała, że na twarzy Rémy ‘ego zachodziły zmiany – początkowo powoli, niezauważalnie, z każdą sekundą nabierały tempa, aż przeobraziły się w namacalny wyraz ulgi i radości, której Svein się nie spodziewał.
I której widok przyjął z niemym zachwytem.
Z odległości ledwie kilku milimetrów wpatrywał się w rozżarzone szczęściem oczy, nabierające kolorów policzki, rozchylone usta, które nagle wydały się zbyt oddalone, ale to tylko chwilowe wrażenie: bo już po chwili nie dzieli ich żadna odległość. Całując go, nie myślał o konsekwencjach, nie myślał o ryzyku, nie myślał wcale.
Był tylko odruch, przebłysk pragnienia, ciepło ciała, miękkie loki pod opuszkami palców, dłonie Rémy‘ego zaciskające się na ramionach i szczęście. Potężne, zalewające klatkę piersiową szczęście, pod wpływem którego dla Sveina przestała istnieć koncepcja czasu i rzeczywistości – znaczenie miała wyłącznie obecność Francuza, jego przyspieszony oddech, lśniące oczy, szeroki uśmiech, który rozpromieniał piękną twarzy i sprawiał, że Sørensen nie potrafił zebrać myśli.
Wpatrywał się w niego oniemiały, zafascynowany, oderwany od rzeczywistości. Padły jakieś słowa, słowa, których Svein nie rozumiał, bowiem docierały przez niego jakby przez warstwę miękkiego puchu, w którym się zanurzył. Wszystko nagle było miękkie, ciepłe, przyjazne, nic nie mogło go zranić, czuł się bezpiecznie, oddychał głęboko, reagował z opóźnieniem – i jedynie uśmiech, początkowo niepewny, jednak na widok radości Rémy‘ego nabierający odwagi – świadczył o tym, że Norweg wciąż funkcjonuje. Dwa, pogłębiające się dołeczki w policzkach zdawały się mówić tak, miło mi cię poznać, Rémy; tak, chętnie z tobą pójdę; tak, jestem bardzo szczęśliwy; tak, pocałuj mnie, proszę, pocałuj, nie pytaj o zgodę, nie musisz, nie ty.
I Charron zdawał się czytać w myślach (a może tylko w spojrzeniu?), bo nawet nie czekał na odpowiedź (nie musiał), raz jeszcze pokonując pozory dzielących ich odległości, napierając całym ciałem, bezbłędnie odnajdując drogę do norweskich ust. Svein słyszał jego oddech, niemal czuł na własnej skórze bicie serca. Od tej pory wszystko było wspólne: oddechy, czas, powietrze, ciało. Chłodny mur pod plecami Sørensena, palce Rémy‘ego wplątane we włosy, dłoń Sveina błądząca wzdłuż kręgosłupa, niżej, jeszcze odrobinkę niżej, zataczała kciukiem łagodne kółeczka, nieśmiało zatrzymała się w dolnej części pleców, jakby nie chciała przekroczyć niepisanej granicy, na której przełamywanie wciąż było za wcześnie. Ich spojrzenia spotkały się w niemym spisku, przekazując sobie wszystko, czego nie mogły przekazać słowa, aż na koniec był tylko Rémy i Svein, w doskonałym konsonansie, jednakowo pozbawieni tchu. Przeżyli coś tak bardzo potrzebnego, niezapomnianego dla oczekujących bliskości ciał. Coś, z czego nie sposób się otrząsnąć.
- Idź… - szept, wciąż odrealniony, trochę przytłumiony, niepotrafiący otrząsnąć się z nawału emocji. – Idź pierwszy, za moment cię dogonię.
I nagle twarde zderzenie z rzeczywistością.
Krótka, płochliwa myśl, że chyba oszaleli, że mogli zostać przyłapani, że za to można zginąć.
Był to ostatni zryw zdrowego rozsądku, na który potrafił się dziś zdobyć. Muszą zachować pozory. Muszą być ostrożni. Przynajmniej przez jeszcze jedną chwilę. A później kolejną. I następną.
Aż ponownie nie ukryją się przed spojrzeniami.
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Place du Tertre Empty
PisanieTemat: Re: Place du Tertre   Place du Tertre Empty

Powrót do góry Go down
 

Place du Tertre

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Paryż wersja backup  :: Paryż :: La rive droite :: Butte-Montmartre-