IndeksLatest imagesSzukajRejestracjaZaloguj
Svein&Grisha [20 maja]


 

 Svein&Grisha [20 maja]

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyPią Mar 30, 2018 10:08 pm

Jeszcze kilkanaście minut temu słońce było takie rozpalone, zdawałoby się: rozpęczniałe jak z zupełnie innego świata. Nad miastem roztaczał się ciepły, majowy dzień, aż mieszkańcy Paryża mimowolnie wznosili w górę głowy, jak w oczekiwaniu na dawno oczekiwany ratunek.
W takie dni wszystko było dokładnie takie, jakie powinno być – opływowe, ciepłe, pozbawione balastu strachu. Nieobowiązujące i łagodne. Zwyczajne do granic zwyczajności, a mimo to dla Sveina dziwnie nieznośnie. Było wczesne popołudnie, a on trwał pod ostrzałem jasnego spojrzenia, nie mogąc się otrząsnąć spod natrętnej myśli, że świat właśnie przestaje być zwyczajny, że paryskie trotuary i asfalty drżą pod wpływem tego pierwiastka niebanalności, który – czy to nie oczywiste? – swobodnie rozciągał się na trawniku, niespiesznie tląc papierosa i, ledwie moment później, dławiąc się gryzącym dymem.
W porządku? – zapytał z dozą niepewności, którą bez problemu mógłby obdzielić kilku studentów, którzy nieopodal rozprawiali z zapałem o literaturze, muzyce klasycznej albo fraktalach – do Sveina nie docierały żadne zewnętrzne bodźce, jakby cały okupowany Paryż sprowadzał się do tej jednej, targanej tłumionym kaszlem sylwetki, którą chciał (nie do końca rozumiejąc, skąd wzięła się ta ochota i dlaczego była tak naturalna) objąć, pogładzić łagodnie po plecach, bez słowa podtrzymać, upewnić się, że jest b e z p i e c z n a. Tak, jakby tymi niewiele znaczącymi gestami mógł odegnać atak kaszlu. Tak, jakby miał w ogóle prawo, by myśleć o kimś – a zwłaszcza o Rémym – w ten sposób.
Najwyraźniej nie otrzymał od życia dość nauczek, skoro w milczeniu katował samego siebie, pozwalając, by niebezpieczne urojenia zaprzątały jego myśli.
Łatwo mówić – odparł po chwili wahania, z trudem odrywając zaniepokojone spojrzenie od zwierzonej głowy Charrona. Nagle poczuł się jak intruz, który wtargnął w jego czas wolny i zaczął zagarniać dla siebie  cenne sekundy odpoczynku. Może nie powinien podchodzić? Może powinien jedynie się przywitać, wymówić obowiązkami, obiecać, że koszulę podrzuci jutro, a później uciec tak samo jak tamtej nocy w uliczce, kiedy całe ciało Sveina krzyczało, aby jednak został?
Coś w Rémym sprawiało, że Norweg popełniał błąd za błędem; z maniakalnym uporem robił wszystko, przed czym jeszcze w Oslo przestrzegali go przełożeni (z Hannesem na czele), wszystko, co zagrażało nie tylko jego misji w Paryżu, ale jemu samemu. W obecności Francuza nie potrafił być w pełni Challesem, zupełnie tak, jakby Charron nieświadomie wywlekał na światło dzienne Sveina i jego nawyki, Sveina i jego sposób bycia, Sveina i jego niepewne uśmiechy, które zaczynają zanikać już w chwili pojawienia się. To obnażanie prawdy powinno przerażać Sørensena, ale nie do końca potrafiło – najwyraźniej jakaś część jego udręczonego umysłu cieszyła się, że w cudzej obecności choć przez chwilę może być sobą, nawet, jeśli ten ktoś nie wie o jej istnieniu. Svein nie wiedział, w jaki sposób Rémy tego dokonuje, jak udaje mu się odsłonić kotarę, za którą krył się cień prawdy.
Być może nie chciał wiedzieć. Być może nie powinien być zachłanny, być może powinno mu wystarczyć tych kilka spotkań, włącznie z dzisiejszym.
Być może to było ostatnim – i to nie z powodu dość niechlujnego kłamstwa, o którego istnieniu Norweg podświadomie wiedział od samego początku i którego w żadnym wypadku nie zamierzał odsłaniać z maniakalnym uporem poszukiwacza prawdy absolutnej. Rémy wcale nie musiał przyznawać, że to jego mieszkanie – w końcu Svein nie dopytywał – ale kiedy wyjawił prawdę, szczególny nacisk kładąc na przynależność koszuli, Sørensen nie potrafił powstrzymać cienia uśmiechu.
Domyśliłem się – jego głos był łagodny i miękki, tak, jakby nie zamierzał osądzać ani potępiać – zwyczajnie informował, że przyjął do wiadomości rewelacje Charrona i nie będzie drążył tematu, ale…
Dobrze leżała – … ale dwa kolejne słowa opuściły jego usta wraz z siwą smużką dymku, kiedy zmrużył lekko oczy, przechylając nieznacznie głowę w bok – tak, jakby w ten sposób łatwiej przychodziło mu odpieranie osądzającego wzroku Francuza. Nie miał zamiaru zastanawiać się nad tym, co właśnie dzieje się w jego głowie: Rémy przepuszczał spontaniczne zaproszenie przez tysiące filtrów, zapewne doszukując się w nim pułapki, podstępu lub zwyczajnej przewrotności, jednak bez względu na to, jak biegły był w analizowaniu cudzych słów, nie mógłby odnaleźć w słowach Sveina niczego podejrzanego.
On naprawdę miał zamiar oddać koszulę i zaoferować coś do picia, choć słaby cień niepewności, że zaproszenie zostanie odrzucone, natychmiast przyprawił norweskie serce o niezdrowy galop. Jak zareagować w obliczu nie? Uciec z podkulonym ogonem czy spokojnie dopalić papierosa i, siląc się na nienaturalną nonszalancję, dodać może innym razem? Na złość sobie (albo jemu?) postanowił nie robić ani jednego, ani drugiego, ostrożnie zaciskając poznaczone białymi kreseczkami blizn palce na wciąż żarzącym się oczku papierosa. Odległe ukłucie bólu odciągnęło myśli Sveina od tej niejasnej i niesprecyzowanej myśli, że naprawdę chciałby zabrać Charrona do siebie.
Zupełnie jakby w ten sposób mógł odwdzięczyć się za ratunek.
Przez chwilę sądził, że płonne nadzieje spełzną na niczym a Francuz wymówi się obowiązkami, lecz wtedy z jego ust padły słowa po których nastąpiła cała sekwencja niezrozumiałych dla Sveina ruchów.
Dlaczego podchodzi tak blisko?
Dlaczego patrzy w ten sposób?
Dlaczego się tak zachowuje, dlaczego zwyczajnie nie poprosił o zwrot paczki, dlaczego jego oczy są tak niebieskie, dlaczego ten kolor wydaje się teraz najpiękniejszym kolorem świata?
Dlaczego?
Svein zapomniał, że powinien wziąć kolejny oddech; zapomniał, że wokół nich roi się od ludzi; zapomniał, że jego dłoń wciąż tkwi w powietrzu, pozbawiona papierosów i nieświadomie wyczekiwanego dotyku palców Rémy’ego; zapomniał, że jeszcze przed momentem gotów był uciec i zrobić wszystko, aby nigdy więcej nie spotkali się przypadkiem. Stał tam jedynie przez bardzo długą, pozbawioną słów oraz oddechu chwilę, i potrafił myśleć wyłącznie o tym, że uparcie poszukuje pierwiastka logiczności w całkowitym chaosie.
I że zdążył ten chaos polubić.
Chodźmy.
A zatem tylko tyle – jedno, z trudem dobyte słowo i wędrówka przetykana milczeniem, która poniosła ich paryskimi uliczkami. Droga nie trwała długo, niespełna pół kwadransa dość skąpo okraszonego słowami; to wyjaśniłoby ulgę, z jaką Svein przyjął widok obdrapanej fasady kamienicy i nieświadomą, choć ujmującą czułość, z którą musnął palcami cegłę tkwiącą tuż przy zamku bramy. Nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy zaczął to robić – być może jeszcze w grudniu? – jednak powtarzał ten gest podczas każdego powrotu, witając się w ten sposób z budynkiem i ciesząc za każdym razem, kiedy cegiełka – zupełnie jak dzisiaj – była ciepła i szorstka jak bochenek chleba.
Przepraszam za bałagan, nie spodziewałem się… – pokonując kolejne schody wiodące na drugie piętro, wzruszył delikatnie ramionami, z pozbawioną słów bezradnością przyznając, że nie był przygotowany na czyjąkolwiek wizytę. – … gości – zakończył przy akompaniamencie cichego szczęku kluczy, którymi po chwili otworzył drzwi do niewielkiego mieszkania.
I natychmiast pożałował, że przyprowadził do niego artystę – w wywołanym przez Charrona zamęcie zapomniał o ozdabiających (oszpecających?) ścianę krótkiego korytarzyka obrazkach, które kupił za śmieszne pieniądze na pchlim targu. Choć Svein lubił ckliwe pejzaże morza, ktoś obdarzony wyczulonym zmysłem artystycznym – i chodziło to wyłącznie o Rémy’ego – mógł nie podzielać jego zdania.
Mam wodę i trochę soku z malin – dość żałosna nadzieja, że Charron nie zauważy niewielkich obrazów i skupi się na wizji ugaszenia pragnienia towarzyszyła Sveinowi aż do jasnego, oszczędnie urządzonego salonu, w którym – wbrew przeprosinom – jedynym nieporządkiem był porzucony na kanapie koc i leżąca na stoliku książka, obok której stał kubek z niedopitą, dawno wystygłą kawą. –Usiądź, przyniosę koszulę – Svein pospiesznie chwycił koc, zwijając go w kulkę i wciskając pod pachę, po czym równie szybko złapał za kubek, na dosłownie kilkanaście sekund znikając w przylegającym do saloniku pomieszczeniu. Kiedy wrócił, nie było śladu ani po kubku, ani po kocu – ich miejsce zajęła szklanka, dzbanek z przyjemnie zimną wodą oraz niewielka buteleczka z ciemnego szkła zamykana na korek, w której – jeśli gospodarz nie kłamał – chlupotał gęsty, malinowy sok. Zanim Rémy zdołał cokolwiek powiedzieć, Svein zniknął po raz kolejny, tym razem w pokoju tuż obok kuchni, skąd wrócił ze złożoną po żołniersku, dokładnie wyprasowaną koszulą i czymś, co skrywał za plecami jak kilkulatek.
Próbowałem ją doprać, ale nie do końca wywabiłem plamy – skrucha w jego głosie brzmiała tak, jakby to on odpowiadał za zaplamienie koszuli Charrona i pomimo starań nie zdołał przywrócić jej dawnego stanu. – A to… – podjął po chwili wahania, ostrożnie wyciągając rękę zza pleców i powoli stawiając na stoliku drugą, tym razem na wskroś przezroczystą butelkę z równie przezroczystym płynem, który – jeśli wierzyć ręcznie pisanej etykiecie – był niczym innym, jak wódką. – … to w ramach podziękowania.
Dokładnie taką, którą pili tamtej – pierwszej – nocy.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyPon Kwi 16, 2018 1:48 am

W porządku – burknął, masując się wolną ręką po klatce piersiowej. Nie chciał od Challesa ani jego współczucia, ani troski, a już tym bardziej dotyku. W końcu to tylko podrażnienie gardła, nic strasznego, trochę pokaszle i zaraz mu przejdzie. Nie potrzebował tego, by ktoś poklepał go po plecach, nie zakrztusił się żadnym płynem.
Pokaszlał jeszcze przez krótką chwilę, zanim z lekko załzawionymi oczami i nieco popsutym humorem, a popsutym o tyle bardziej, że przyłapał Thénarda na tym, jak patrzył na niego z zaniepokojeniem. Jakby cokolwiek mu się stało. Zmarszczył brwi, odwzajemniając spojrzenie, dopóki Challes pierwszy nie oderwał od niego wzroku.
Wystarczy spróbować – stwierdził już spokojnie, lekko wzruszając ramionami. Czyżby pracownik prosektorium miał aż tak bardzo zajęty dzień, że nie był w stanie znaleźć chwili wolnego czasu na pełnoprawne lenistwo? Przecież nie siedział tam dwadzieścia cztery godziny na dobę, ich spotkanie tylko to potwierdzało, więc czym takim zajmował się Challes po godzinach, że nie stać go było na nic nierobienie chociaż przez krótki czas, podczas którego mógłby właśnie położyć się na trawie, zamknąć oczy i po prostu tak beztrosko trwać? Zanim zgasił papierosa o ziemię, Grisha uniósł na moment jedną brew.
Następne słowa Francuza sprawiły, że poczuł się jeszcze bardziej głupio ze swoim przyznaniem się, skoro Challes najwyraźniej sam się domyślił się prawdy. Cóż, najtrudniejsze zdanie to to nie było, nie mniej jednak dlaczego ciągnął tematu tego znajomego? Nie mógł po prostu odkryć przed nim faktu, że wiedział, że skłamał, tylko próbował zmusić go do przyznania się? Ale jeśli tak, to właściwie czemu dał się sprowokować do przyznania? Słabe kłamstwo to jedno, nie musiał iść w zaparte, że to prawda, ale jednocześnie mógł to po prostu przemilczeć, uznając sprawę za zakończoną albo posłać mu nadzwyczaj wymowne spojrzenie. Wybrał jednak słowa, wybrał tłumaczenie się ze sprawy, z której przecież nie musiał się tłumaczyć. Ale jednak wolał postawić sprawę jasno. Nie chciał zostać źle zrozumiany, nie chciał, żeby Challes niepotrzebnie coś sobie pomyślał. Skrzywił się lekko, kiedy to do niego dotarło. Przy Thénardzie przestawał rozumieć samego siebie, stawał się tornadem niepoukładanych emocji, z którymi po prostu sobie nie radził, bo nie wiedział w jaki sposób. Nie wiedział, jaki powinien mieć stosunek do Francuza, nie potrafił podjąć jednoznacznej decyzji odnośnie swojego zachowania względem niego – powinien go odtrącić czy raczej dążyć do przedłużenia znajomości? Wiedział, że właściwie teraz jest ku temu doskonała okazja, mógł po prostu powiedzieć, że nie chce tej koszuli albo umówić się, żeby zostawił ją w konkretnym miejscu. Wcale nie musiał iść do jego mieszkania, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie jest szpiegiem. Właściwie, gdyby nim był, wcale nie zrobiłoby mu to różnicy, choć mogła to być całkiem niezła okazja, ale przecież gdyby urwał teraz kontakt, nie musiałby się tym już dłużej przejmować. A jednak dalej brnął w tę znajomość, podejmując coraz mniej racjonalne decyzje. Ciekawe, dokąd go to zaprowadzi.
Na razie prowadziło do mieszkania Thénarda.
Nie skomentował słów o koszuli – zły na siebie, robił kolejne głupie rzeczy, tym razem prowokując Challesa swoją bliskością. Chyba zadziałało, bo Francuz znieruchomiał na dłuższą chwilę, wpatrując się w niego z bezbrzeżnym zdumieniem, ale całkiem szybko mu przeszło i już po chwili zrównał z nim krok. Trudno było mu powiedzieć, czy ta bliskość wywołała w Thénardzie podobne emocje, co w nim. Z rozmowy też niewiele wyczytał, bo właściwie niewiele rozmawiali – Grisha nagle nie wiedział, co może powiedzieć. Były więc niezręczne uwagi na temat drogi i spostrzeżenie dobrej okolicy – bliskość Biblioteki Narodowej dla Francuza to na pewno plus. Poza tym milczał, z niejakim zaskoczeniem stwierdzając, że zabrakło mu języka w gębie, co przecież nie zdarza się zbyt często. Może kiedy znajdą się w końcu w jego mieszkaniu, to odzyska mowę. A może będzie jeszcze gorzej.
Może zacznie okazywać, jakie emocje naprawdę nim targają.
Skrzywił się, powoli stawiając kroki na schodach na klatce schodowej. Powinien się skupić na wyciągnięciu informacji, czy naprawdę jest tym szpiegiem. Chociaż go nie bardzo ten fakt obchodzi, to ogólnie mogli – zarówno on, jak i Fiodor – mieć z tego tytułu problemy, gdyby donos Thénarda ściągnął im na głowę Niemców. Warto wiedzieć zawczasu, z kim ma się do czynienia, prawda?
Bałagan mi nie przeszkadza – powiedział obojętnie. Challes chyba był u niego w mieszkaniu i miał okazję przekonać się, że porządki u niego to dość luźna sprawa i na pewno nie priorytetowa. Dlatego też odrobina kurzu na półkach czy porozrzucane gdzieniegdzie ubrania nie są dla niego problemem. Właściwie przez to poczułby się bardzo swojsko.
Tuż przed drzwiami z wyczekiwania niemal wstrzymał oddech –  dopiero teraz dobitnie uświadomił sobie, że zaraz znajdzie się w mieszkaniu Thénarda. I właściwie nie wie, jak powinien je sobie wyobrażać.
Grisha nie wiedział, jakie miał oczekiwania względem czterech ścian Francuza, ale chyba wyobrażał je sobie nieco inaczej. Cieplej. Wnętrza z kolei okazały się chłodne i minimalistyczne, a dodatki mające te wnętrza ocieplić, były naprawdę w fatalnym guście. Lykov zatrzymał się przed jednym z obrazków morza, mierząc go krytycznym spojrzeniem, po czym skrzywił się z niesmakiem.
Strasznie pretensjonalny ten pejzaż, w dodatku malowany niewprawną ręką – ocenił w końcu na głos, równie krzywo spoglądając na inne obrazy. Challes naprawdę ma tak fatalny gust, tak złe wyczucie, że kupuje podobne twory, czy po prostu na inne go nie stać? Ale czy nie lepiej zacisnąć pasa i oszczędzić na coś ładniejszego niż kupować pierwsze lepsze „dzieła” gdzieś na pchlim targu?
Ściągnął buty i posłusznie wszedł do salonu, uważnie rozglądając się wokoło.
Faktycznie okropny bałagan – stwierdził trochę kpiąco, a trochę z rozbawieniem, dostrzegając w pomieszczeniu raczej niemal sterylną czystość niż nieporządek. Thénard chyba był nieco przewrażliwiony. Usiadł na kanapie, od razu testując jej miękkość – a ta była całkiem zadowalająca. Zdecydowanie wystarczyła, by chcieć na niej usiąść z książką i kubkiem herbaty obok.
Choć w dalszym ciągu próbował grać rozluźnionego, z każdą minutą był chyba coraz bardziej spięty. Ze skupieniem przyglądał się każdemu szczegółowi mieszkania, ale nie zauważył absolutnie nic podejrzanego, nawet jeśli zawitał do mieszkania Francuza całkiem niespodziewanie, kiedy ten nie miał okazji do ukrycia paru rzeczy. Chociaż z drugiej strony, pewnie by go nie zapraszał, gdyby wiedział, że na widoku ma jakiś niepożądany przedmiot – dowód zdrady.
Challes szybko się uwinął zarówno z przyniesieniem czegoś chłodnego, jak i jego koszuli wraz z niewielkim dodatkiem.
Tych plam nie da się zmyć – stwierdził w odpowiedzi na dość skruszoną wypowiedź Francuza. Tusz wchodzi zbyt głęboko w tkaninę i zbyt mocno się jej trzyma, ale tego wolał już mu nie tłumaczyć. Nie rozumiał tylko tonu Thénarda, tego, dlaczego najwyraźniej przejął się tym, że nie jest w stanie doprać mu koszuli – przecież nie on był autorem tych plam, niepotrzebnie zawracał sobie tym głowę. – Nie przejmuj się – dodał jeszcze, zerkając na niego z zainteresowaniem, przynajmniej dopóki nie wyciągnął zza pleców wódki z dokładnie tą samą etykietką, co pamiętnego pierwszego wieczoru. Grisha znienacka znieruchomiał, wpatrując się w butelkę. Czy celowo przyniósł właśnie taką, czy w ten sposób chciał mu coś powiedzieć? Co chciał mu powiedzieć w takim razie? Drgnął niespokojnie, podnosząc się z kanapy nieco zbyt szybko, by wyszło to naturalnie.
Muszę skorzystać z łazienki – stwierdził neutralnym tonem głosu, jednak zupełnie nie patrzył na Francuza. Wyszedł z salonu zanim Challes zdążył go poinformować, gdzie łazienka się znajduje, ale szybko tę łazienkę znalazł. Zamknął się w niej, czując, że ogarnia go niejasne poczucie osaczenia. Czy tą butelką chciał mu coś przypomnieć? Do czegoś zachęcić, coś zasugerować? Powinien udawać, że nie zauważył?
Przemył twarz zimną wodą, bo nagle zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco, ale uświadomił sobie, że nie ma w co tę twarz wytrzeć. Były tu ręczniki Thénarda, ale z nich głupio było mu korzystać… tylko po co Francuzowi dwa ręczniki? Grisha zmarszczył brwi, rozglądając się wokoło i dopiero teraz dostrzegł dwie szczoteczki do zębów. Dwie, czyli w mieszkaniu musi być ktoś jeszcze. Z kim mógł mieszkać na tak niewielkim metrażu? Nie wspominał, że z kimś mieszka, ale właściwie to o niczym nie świadczyło – ostatecznie nie musiał spowiadać mu się ze swojego życia.
Ale mieszkanie nie wyglądało, jakby miało dwie sypialnie, dlatego…
Mieszkasz z kimś? – wypalił, kiedy kilka sekund później na powrót był w salonie. Woda ściekała mu po szyi, niknąc w kołnierzu koszuli, ale teraz już jakoś bardzo mu to nie przeszkadzało. Po prostu bardzo chciał wiedzieć, czy Thénard przypadkiem nie mieszka z kochankiem.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyNie Kwi 29, 2018 10:48 am

W porządku, powtarza w myślach słowa Rémy’ego jak mantrę, zapamiętując każdą sylabę padającą z jego ust.
Wszystko będzie w porządku, dodaje od siebie, nerwowo przygryzając wewnętrzną stronę policzka, zupełnie jakby ukłucie bólu mogło oczyścić jego umysł.
W porządku, Svein, niedługo będzie po wszystkim. Jeszcze kilka minut i ponownie zostaniesz sam.
Zapewne na dobre.
Przetykana skąpymi strzępkami słów cisza, która towarzyszyła im pod same drzwi mieszkania, miała w sobie radioaktywny pierwiastek nerwowości; ilekroć zalegała nad nimi jak ciężka kurtyna teatralnej sceny, przez umysł Sveina przewalało się tornado obaw, które – z właściwym dla niszczycielskiego żywiołu bestialstwem – pozostawiało po sobie brzęczącą pustkę niepewności.
Był niepewien swoich uczuć i niepewien tego, co czuje Rémy. Był niepewien przekręcając klucz w zamku i otwierając przed Francuzem drzwi swojego-nie-swojego mieszkania; brał niepewny oddech, kiedy Francuz krytycznym okiem profesjonalisty zmierzył niewydarzone – to Svein potrafił stwierdzić sam – obrazki w przedpokoju i równie niepewnie (choć akurat w tym geście kryło się więcej nerwowości) drapał się po policzku, jak chłopiec przyłapany przez wychowawczynię na wybryku. Co mógł dodać na swoje usprawiedliwienie?
One już tu wisiały?  Przegrałem zakład i muszę je trzymać? Nie znasz się na sztuce, Rémy (kłamstwo po stokroć jaskrawsze od dwóch poprzednich)?
Ważne, że przedstawia morze – słowa same znajdują ujście, nie poddając się gorączkowemu namysłowi, który towarzyszył mu podczas nerwowej krzątaniny w salonie. – Przypomina mi o domu.
A zatem wybrał prawdę – ryzykowną prawdę o której czasami nie chciał pamiętać, bo każde wspomnienie domu – czy też jego marnej imitacji po śmierci matki – wiązało się z obnażaniem tej części duszy, którą najłatwiej skrzywdzić. Svein zwykle milczał na temat Trondheim jak zaklęty, zwłaszcza tutaj, setki kilometrów od wybrzeży Norwegii, lecz Rémy posiadał zdumiewający (niepokojący) talent wyrywania z niego strzępków prawdy: zupełnie tak, jakby Sørensen nie chciał go okłamywać i karmić bajeczką  o Challesie. Zupełnie tak, jakby czekał na moment, w którym Francuz odkryje prawdę, a on sam odetchnie z ulgą, nie musząc oszukiwać kogoś, kogo…
Kogo co, Svein?
Kolejny moment zawahania, niewypowiedziana myśl, która zawisła na koniuszku języka, popłoch zwierzątka zagnanego w kąt – gdyby tylko dokończył to zdanie, gdyby ubrał w słowa to, co rejestrował całym ciałem, każdym, najmniejszym nawet nerwem, nie byłoby odwrotu.
Co czuł w takim momencie? W momencie uciekania przed prawdą i własną – obrzydliwą, jeśli wierzyć społeczeństwu – naturą?
Drut kolczasty. Po prostu drut kolczasty. Zardzewiały drut kolczasty owijający się wokół serca i zaciskający coraz mocniej z każdym jego przyspieszonym uderzeniem – tych z kolei były setki, jakby obecność Rémy’ego wymuszała szaleńczy galop najpotężniejszego mięśnia w ciele.  Tak naprawdę powinien być wściekły na siebie za to, że konstruuje utopijne modele, zapraszając tu Charrona, obsypując go wdzięcznością i podarkami, uśmiechając się nieśmiało na jego rozbawione uwagi o bałaganie. Powinien być wściekły, bo nie miał prawa oczekiwać, że Francuz lubi – albo chociaż toleruje – jego towarzystwo. Może za udzieloną owej feralnej nocy pomocą kryła się próba odciągnięcia znajomego od morderstwa? Może dziś przyszedł tu tylko po to, by odzyskać koszulę, zmuszając się tym samym do wątpliwie rozrywkowego towarzystwa Challesa? Może żałował tego pierwszego spotkania, pierwszego łyku alkoholu, który stanowił preludium do tamtej nocy, pierwszego uśmiechu i pierwszego – oraz ostatniego – pocałunku?
Miał do tego prawo. Miał do tego wszystkiego prawo, w przeciwieństwie do Sveina, który nie powinien oczekiwać, że za działaniami Rémy’ego kryło się coś więcej. W przeciwieństwie do Sveina, któremu mimowolnie i bez namysłu podobał się salonowy obrazek:  Charron na jego kanapie, Charron wodzący wzrokiem po skromnym, by nie powiedzieć – ascetycznym – salonie, Charron i jego obecność, która nadawała wnętrzu łagodnego blasku, Charron i jego zapach zapamiętany przez Sveina z nocy sprzed pięciu dni; zapach, który odnalazł w zagięciu poduszki i kurczowo napawał się nim aż do poranka.
–  Nie przejmuję się. Chciałem tylko… – być miły? Jak zwykle miły, do bólu miły, miły w sytuacjach, w których inni nawet by się nie starali? Nagle, w tej jednej, krótkiej sekundzie, zaczął wstydzić się własnej natury – tego, że się nad wszystkim zastanawia, dopytuje troskliwie lub w najgorszym przypadku próbuje wszystko naprawić za cenę własnego szczęścia. Tego, że traktuje wdzięczność jak coś, co powinno się wyrazić tak samo jak szacunek. Najlepiej natychmiast.  
Chyba próbował powiedzieć coś jeszcze – zapewne dokończyć urwaną myśl – lecz wraz z chwilą postawienia butelki na stoliku, Rémy poderwał się gwałtownie, rzucając coś o łazience; Svein nie zdążył powiedzieć jest po lewej, a jego już nie było, zniknął szybko i bezszelestnie jak wytwór wyobraźni (co Norwega nieszczególnie by zaskoczyło). Przez moment po prostu patrzył zaskoczony w ślad za nim, aż do sekundy, w której zrozumiał, że jego nieobecność może wykorzystać w inny sposób niż tylko na bezczynność – niemal biegiem rzucił się do przedpokoju i niewielkiego lustra, które wisiało tuż przy drzwiach, by krytycznym spojrzeniem ocenić to, jak źle dziś wygląda.
Najwyraźniej uznał, że tragicznie, o czym najdobitniej świadczyło ciche westchnięcie i zmarszczony nos; palce nerwowo przeczesały zbyt oklapnięte włosy, dłoń rozpięła jeden guzik zbyt porządnej koszuli, zęby przygryzły zbyt bladą wargę, wzrok uciekł przed zbyt przeciętną twarzą, by mogła zrobić na kimkolwiek – a już zwłaszcza na nim – piorunujące wrażenie. Wrócił  do salonu znacznie wolniej, zaledwie na sekundę przed wyłonieniem się Rémy’ego z łazienki i jego pytaniem, które wybiło Sveinowi z głowy nastoletnie mizdrzenie się przed lustrem.
Mieszkasz z kimś?
Nieprzyjemne uczucie, jakby język drętwiał w ustach pod wpływem gorzkiej trucizny. Serce przestało walić jak oszalałe i dokonało czynu zgoła odwrotnego – zamarło w bezruchu zdjęte przerażeniem. Svein schylił głowę. Skulił się, jak gdyby to, co Rémy powiedział, było jak cios i teraz oczekiwał następnych. W końcu splótł ze sobą poznaczone drobniutkimi bliznami palce i zastygł w tej pozycji, z wyrazem zagubienia odbijającym się na twarzy jak piętno.
Co powiedzieć?
Prawdę?
Tę samą,  z powodu której przed miesiącem porzucił Francuza w pogrążonym w mroku zaułku i – wyciągając nogi w długich, nerwowych krokach – wracał do domu, czując, jak w jego umyśle kiełkuje nienawiść do samego siebie?
Skłamać?
Ale jak, skoro nie jest się w tym szczególnie dobrym – zwłaszcza nie w obliczu kogoś, kto zdaje się przewiercać jasnym spojrzeniem na wylot?
Może najlepiej powiedzieć to, w co się wierzy; to, co nie jest ani  prawdą, ani kłamstwem, lecz zręcznym trikiem zagubionego, przerażonego własnym obłędem umysłu.
–  Nie.
Wahał się, lecz w tym jednym, krótkim słowie brzmiało zbyt wiele pewności i zbyt wiele przekonania, by uznać je za kłamstwo. Nie zamierzał kłamać i nie skłamał: Nils nie był kimś. Nils tu nie mieszkał. Nils nawet nie istniał – ale to nie miało żadnego znaczenia, nie, odkąd w jasnych tęczówkach nie było już spokoju, z którym powitał powracającego z łazienki gościa.
A szkoda, mógłbym wtedy udawać, że to nie ja powiesiłem te obrazy – marna próba obrócenia sytuacji w żart czy nieudolny sposób na uniknięcie kolejnych pytań? Svein nie wiedział, co kryło się pod – skądinąd naturalnym, choć zadanym dość niespodziewanie – pytaniem Charrona. Chyba nie chciał wiedzieć, robiąc to, co zwykł robić zwykle, kiedy czuł się niepewnie.
Zaczął martwić się o innych.
Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakbyś… zobaczył ducha, nasuwało się samo, okrutnie kpiąc z zamętu, który szalał w umyśle Sveina. Obecność Nilsa – nie zapominaj, że on nie istnieje – mogła sugerować, że pod tym adresem pomieszkuje ktoś jeszcze, co tłumaczyłoby pytanie Rémy’ego.
Ale przecież on nie wiedział. Nie mógł wiedzieć.
… musiał się napić – dokończył, ani razu od momentu, w którym Francuz zadał to pytanie, nie patrząc mu w oczy – teraz zawiesił wzrok na butelce wódki, jakby mówił ja też muszę.
Przynajmniej to było prawdą.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyCzw Maj 03, 2018 1:40 pm

W środku cały drżał i z każdą kolejną minutą stawał się coraz bardziej niespokojny. Chyba czegoś się bał. Problem stanowiło to, że nie miał pojęcia, czego się obawiał i dlaczego jego serce tak trwożliwie przyspieszyło bicie. Jednak taki stan osiągał tylko przy Thénardzie – przestawał był zwyczajowym szorstkim i złośliwym sobą, cała fasada sumiennie budowanego wyluzowania nagle się pękała, kruszyła się, by w końcu zacząć odrywać się wielkimi płatami. Jego pewność siebie była mu wydzierana siłą i jak dotąd nie potrafił sobie z tym poradzić. Stawał się za to cichszy, bardziej zainteresowany dobrem drugiej osoby niż to w ogóle – w jego opinii – mogło mieć miejsce, a także bardziej gotowy na to, by nieść bezinteresowną pomoc, co przecież w ogóle nie powinno być możliwe. Nie w jego idealnym świecie. Brak przywiązania i sprzyjanie jedynie własnym interesom to był jego własny klucz do przetrwania na tym świecie, nie przewidywał kogoś, przez kogo to podejście ulegnie zachwianiu – człowiek zaślepiony uczuciami to człowiek mniej czujny, z łatwą do wytknięcia i zniszczenia słabością w postaci drugiej osoby. To niepotrzebne cierpienie po stracie, to bezsensowna tęsknota. To nie jest coś, czym chciałby się w życiu przejmować. Wystarczyło, że musiał przejmować się Stepanem.
Możliwe, że to właśnie tego się obawiał – kogoś, kto zaburzy mu jego prawie-idealny świat i zmusi do zmiany priorytetów, a przez to ustalenia planu na życie od nowa. Miał wystarczająco dużo własnych problemów, by jeszcze przejmować się kimś innym.
Niemniej wszystko wskazywało na to, że zaczynał się przejmować – niespodziewanie i zupełnie wbrew sobie. Inaczej przecież zupełnie nie zwróciłby większej uwagi na wyraz twarzy Thénarda po tym, jak powiedział mu parę słów prawdy o jego okropnych obrazach w przedpokoju. Normalnie nie pomyślałby, że mógł sobie tę uwagę darować albo ubrać ją w inne słowa. I chyba to go tak przerażało.
Zacisnął palce jednej dłoni w pięść i zerknął na Francuza kątem oka w nadziei, że nie zobaczy tego, jak te słowa go zabolały. On również podrapał się po policzku, a kiedy zorientował się, że to robi, natychmiast opuścił rękę. Chrząknął cicho, ogarniając wzorkiem już cały przedpokój, a nie tylko obrazki, po czym bezzwłocznie ruszył do salonu.
Jesteś z północy? – zagadnął głównie po to, żeby powiedzieć cokolwiek, ale odpowiedź bardzo się dla niego liczyła – to kolejna wyrwana prawda o Francuzie, krok bliżej do tego, by go rozszyfrować. Zakładając oczywiście, że uda mu się wyłapać kłamstwo w jego wypowiedzi, choć nie przypuszczał, by w kwestii mieszkania nad morzem kłamał: zarówno ton jego głosu, jak i spojrzenie wydawały mu się być wystarczająco autentyczne, by mógł założyć, że Challes faktycznie pochodzi z jakiejś nadmorskiej miejscowości. Czyli mylnie zakładał, że z gór.
Wchodząc do salonu postanowił skupić już się na celu, z którym tutaj przyszedł: zamierzał zdobyć wszelkie wskazówki niezbędne mu do odkrycia, czy Thénard był tym niemieckim szpiegiem czy jednak nie. Ascetycznie urządzony salon (Grisha ze zdziwieniem stwierdził, że czuje się w nim zadziwiająco dobrze, aura tego miejsca była po prostu przyjemna) na to nie wskazywał, ale to przecież jeszcze o niczym nie świadczyło. Przyjrzenie się innym pomieszczeniom powinno pomóc, nie przypuszczał jednak, że do tych innych pomieszczeń poleci jak poparzony. I to dlaczego? Bo zobaczył wódkę z identyczną etykietką jak ta, którą miała butelka podczas ich pierwszego spotkania. Choć mogło nie mieć to najmniejszego znaczenia, on zareagował gwałtownie, niemal histerycznie, jak szesnastoletnia dziewica, a nie dwudziestoszcześcioletni mężczyzna. Był na siebie wściekły za taką reakcję, świadczyło to o tym, że Francuz naprawdę miał jakieś znaczenie w jego życiu, nikomu do tej nie udało się wywołać aż takiej niepohamowanej reakcji, ale wściekłość do siebie niemal natychmiast przykryła przedziwna panika w myśli, że Challes mógł kogoś już mieć. Na dobrą sprawę nie powinno go to interesować nawet w najmniejszym stopniu, przecież absolutnie nic ich nie łączyło i nie zdążyło połączyć, nie licząc tamtego pocałunku. Thénard miał prawo robić ze swoim życiem co chciał, a trwająca wojna sprzyjała szeroko pojętemu korzystaniu z życia (dopóki jest się w stanie to robić).
Nie powinno go to dotknąć aż tak bardzo.
A jednak z jakiegoś powodu wyleciał z łazienki tylko po to, by dowiedzieć się, czy Francuz kogoś przed nim nie ukrywa, a go traktuje jedynie jako przelotną znajomość. Choć wzbraniał się przed myśleniem o tym, całym sobą wiedział, że nie chciałby aby okazało się, że Challes faktycznie ma jakiegoś kochanka.
Nie spodziewał się jednak, że jego w gruncie rzeczy proste pytanie spotka się z tak paraliżującą reakcją.
Thénard wyglądał na skrzywdzonego. Widok kulącego się Francuza sprawił, że żołądek boleśnie mu się skręcił, a w sercu coś go zakłuło. Niechcąco musiał poruszyć bardzo drażliwy temat. Niechcąco sprawił coś, czego nie chciał więcej oglądać. Patrząc na Challesa Grisha czuł, jak zasycha mu w gardle. Nie zamierzał wywoływać takiej reakcji, ale jako że w życiu mało rzeczy mu wychodziło, po raz kolejny musiał zmierzyć się z konsekwencjami pochopnych czynów.
Tylko dlaczego właśnie to pytanie tak go zabolało? Czy odpowiedź kryła jakieś bolesne doświadczenia? Doświadczenia które, najwyraźniej, ciągnęły się do dzisiaj? Czy ktoś go dręczył? Właściciel tej szczoteczki? Challes tkwił w jakimś chorym układzie? Czy w tym momencie za bardzo wymyślał?
Grisha zmarszczył nieznacznie brwi, ostrożnie, nie spuszczając przy tym wzroku z Francuza, wsuwając się na kanapę. I próbując powstrzymać idiotyczne pragnienie przytulenia Thénarda. Ręka aż go świerzbiła do tego, by chociaż położyć ją Challesowi na ramieniu. Odetchnął głęboko i wsunął nogi pod siebie.
W porządku? – zapytał jedynie cicho, uznając, że nie wolno mu dłużej ciągnąć tego tematu, nawet jeśli tak bardzo chciałby poznać odpowiedź na swoje pytanie. Nawet jeśli odpowiedź Francuza brzmiała tak zdecydowanie i nawet jeśli próbował później zażartować, on po prostu widział, że coś jest bardzo nie tak. Nie potrafił jednak powiedzieć, że jest mu przykro z powodu tego, że najwyraźniej popsuł mu humor i że przez niego poczuł się tak źle, choć wewnątrz siebie czuł, że powinien coś podobnego przynajmniej bąknąć.
Co do tych obrazów – zaczął nieśmiało, drapiąc się po policzku – wpadnij na Place du Tertre któregoś poniedziałku, wtorku lub czwartku popołudniu, pomogę ci wybrać coś, co będzie prezentować się przyzwoicie – wymamrotał, również na niego nie patrząc. On także utkwił wzrok w butelce wódki, uznając, że napicie się czegoś mocniejszego będzie nawet bardziej wskazane. – Napijmy się – zgodził się więc, chwytając za butelkę wódki. Nalał po trochę do każdej ze szklanek, po czym wręczył jedną Francuzowi – sok musiał poczekać.
Jesteś w Paryżu sam? Z twoją rodziną w porządku? – odezwał się po opróżnieniu  szklanego naczynia jednym haustem. Temat wydał mu się być na tyle neutralny i uniwersalny, a jednocześnie interesujący, że zaryzykował poruszenie go. To chyba było wystarczająco popularne zagadnienie wśród Francuzów, by bez krępacji i wyjścia na zbyt wścibskiego mógł zadać pytanie. Utkwił w Thénardzie umiarkowanie zainteresowane spojrzenie, równie bardzo czekając na odpowiedź, co na reakcję.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptySob Maj 05, 2018 10:49 pm

Samotność wiele ułatwiała – była jak mechanizm obronny, który oszczędzał skołatane serce, rozszarpane emocje, napięte nerwy, całe hektolitry bólu. Dla Sveina była w pewnym stopniu otoczona kultem świętości; zaskarbiła sobie pełne prawo do jego szacunku i codziennych mszy, do ciała i czułości. Obiecał sobie dozgonną samotność już trzykrotnie: raz, w wieku dziewiętnastu lat, kiedy tylko krok dzielił go od feralnego ślubu (błędu). Drugi, kiedy przez długie tygodnie próbował otrząsnąć się z Lovise, z jej nieobecności, z tego, w jakim stanie go porzuciła. I trzeci, gdy Gustav nie tylko go odepchnął, ale wręcz wdeptał w ziemię z nienawiścią, której Svein nie potrafił zrozumieć. W nowym modelu jego życia nie było miejsca na kolejne pęknięcie w sercu. Nie było miejsca na głupie nadzieje i bliskość, której uporczywie poszukiwał w skotłowanej pościeli. Nie było miejsca na płonne nadzieje, snucie wspólnej przyszłości i kojącą myśl, że wieczorami ktoś czeka w domu i że w oknie będzie palić się światło.
W nowym modelu życia Sveina nie było miejsca dla kogoś, przy kim mógłby poczuć się bezpieczny, szczęśliwy i spełniony jednocześnie.
Tyle tylko, że ten właśnie model zaczął rozsypywać się z hukiem na drobne kawałki – albo wręcz przeciwnie, nie robił tego sam z siebie.
Ktoś go rozbijał. Powoli, za to metodycznie.
Sądziłem, że od naszego spotkania w prosektorium zdążyłeś sprawdzić, gdzie leży Roubaix – być może nie powinien przywoływać wspomnienia tamtego dnia – i wszystkich słów, które między nimi padły – ale wzmianka o tej niewielkiej mieścinie stanowiła najbardziej solidny fundament historii Challesa. – Ty za to sprawiasz wrażenie rodowitego paryżanina. Albo to pewność siebie i miłość do sztuki zachowują pozory. Mam rację?
Nieistotne, czy ma. Nieistotne, czy Rémy postanowi powiedzieć prawdę, skłamać czy uniknąć odpowiedzi. Nieistotne, bo dla Norwega ważnie było wyłącznie jedno: chciał z nim przebywać. Jeszcze parę minut. Za wszelką cenę. Charron mógł kłamać, mógł wciskać mu największy kit na świecie, mógł wywijać się od prawdy – on, Svein, nie chciał nic oprócz jego farmazonów. Oprócz jego mimowolnego unoszenia kącików ust, kiedy mówi o sztuce. Oprócz tonu głosu przepływającego przez powietrze – i przez samego Sørensena – jak ciepły, łagodny strumień wody.
Ten głos ukoił go kilka chwil później, kiedy sprawiał wrażenie chwiejącej się, grożącej zawaleniem ruiny – ten głos wyrwał go z podstępnych odmętów namysłu, skupiając całą uwagę na dwóch, krótkich słowach, w których pobrzmiewało to samo echo troski, jaką słyszał przed pięcioma dniami w ciemnym zaułku.
W porządku?
Tak teraz już tak. Dzięki tobie. – Tak, przepraszam. Ja… – zawahał się w poszukiwaniu dobrego tłumaczenia, ale takiego nie znalazł: nie istniały słowa, które mogłyby usprawiedliwić podobną reakcję, nie było ładnych i krótkich definicji dla tego, co tkwiło w głowie Sveina.
Była za to wdzięczność.
Dziękuję, że pytasz – dodał cicho, poddając się mimowolnej reakcji, która zawładnęła jego ciałem; kiedy tylko uniósł głowę, rozplatając kurczowo ścieśnione ze sobą palce, nagle się uśmiechnął. Delikatnie i wciąż odrobinę niepewnie, dosłownie o milimetry unosząc kąciki ust, aż nagle cała jego twarz zaczęła promienieć od coraz pewniejszego śmiechu,  który dotarł aż do oczu i który zamieszkał w dołeczkach, jakie pojawiły się znikąd w lekko zarumienionych policzkach. To nie było racjonalne ani rzeczywiste – bo przecież nie można wyglądać tak hipnotycznie, łagodnie i realnie jednocześnie. Gdzieś odpłynęło z niego całe napięcie, spadła maska zagubienia; nagle przeobraził się w małego aniołka z bajek dla dzieci, zarumienione policzki, jasne pasemko włosów na czole, błyszczące spojrzenie barwy lazuru i głos, w którym nie tkwił już nawet cień smutku.
Chętnie – chyba odpowiedział zbyt szybko, chyba oczy rozbłysły mu jak u dziecka, chyba pozbawił samego siebie pozorów spokoju, a wszystko to za sprawą jednej, krótkiej myśli, która wybuchła w umyśle Sveina jak umierająca supernowa.
To nie koniec.
Ten dzień – gorący, parny, pełen słodkiego powietrza – nie był dniem ich ostatniego spotkania, choć przez dwoma kwadransami wszystko na to wskazywało. Ten majowy, wypełniony natrętnym brzęczeniem pszczół dzień nie stał już pod ponurym znakiem ostatniej rozmowy. Ten odwlekany i jednocześnie niecierpliwie wyczekiwany dzień właśnie otworzył przed nimi całe spektrum poniedziałków, wtorków i czwartków na Place du Tertre.
Ten dzień wcale nie był końcem, jak sądzili do tej pory – być może stanowił nowy początek.
Może nawet kupię coś od ciebie? O ile dostanę zniżkę – jego słowom towarzyszyło kilka cichych kroków, które zneutralizowały odległość Sveina od kanapy; choć w teorii był u siebie, zawahał się nim zajął miejsce na kanapie – zupełnie jakby poszukiwał w milczeniu Francuza pozwolenia lub nagany. Być może rzeczywiście tak było? Być może – w końcu odrywając wzrok od butelki i nieśmiało przenosząc go na twarz Rémy’ego – spodziewał się ujrzeć jakąś wskazówkę, potępiające zmarszczenie brwi, zachęcający uśmiech? Coś, co uspokoiłoby jego serce, kiedy siadał na kanapie, chyba nieco za blisko (choć to pewnie wytwór jego wyobraźni, bo w przypadku Charrona pojęcie odległości – jak wszystkie prawa fizyki – zaczynało być subiektywne) swojego gościa. Niepewność wypalił dopiero alkohol, który zalał jego gardło jak grecki ogień; wzdrygnął się mimowolnie, westchnął cicho i marszczył lekko nos dając wyraz tej nierównej walce ze smakiem wódki – lecz w końcu udało mu się zwyciężyć, przynajmniej na tyle, by odzyskać głos.
Z moją rodziną nigdy nie było w porządku. Przynajmniej nie od śmierci mamy – zaskoczyło go to, z jaką łatwością przyjął pytanie o krewnych i jak równie łatwo na nie odpowiedział – być może dlatego, że nie musiał kłamać? Ojciec i bracia wydawali mu się teraz wytworem wyobraźni na miarę Nilsa; istnieli gdzieś poza czasem i przestrzenią jak zjawy, które pojawiają się w jego życiu w najmniej odpowiednich momentach bądź znikają z niego na zawsze bez słowa pożegnania.
Dlatego mógł o nich mówić – bo w pewnym stopniu już nie istnieli.
Nie mam tu nikogo – dodał ciszej (w obawie, że ktoś go usłyszy?), nachylając się w stronę stolika i sięgając po butelkę wódki – przez krótki moment jedynym dźwiękiem, który zakłócał ciszę, był charakterystyczny bulgot alkoholu napełniającego szklanki. – A co z tobą?  Opowiadasz o sztuce i zadajesz mnóstwo pytań, ale nigdy nie mówisz o sobie – butelka szczęknęła w zetknięciu z blatem stolika, przezroczysta ciecz zawirowała w naczyniu, kiedy Svein uniósł swoją szklankę, a błękitne spojrzenie zamarło na twarzy Rémy’ego, najwyraźniej poszukując w niej odpowiedzi. – To znaczy… jeśli nie chcesz, nie musisz… – dodał łagodniej, nerwowo postukując palcem o szkło. – Równie dobrze możemy pić w milczeniu – zaskakujące, jak wiele słów Svein potrafi wypowiedzieć po zaledwie jednej kolejce wódki – chyba sam nie zdawał sobie sprawy, ile. – Albo pośmiać się z moich obrazów – nie potrafił nawet zwalczyć cienia uśmiechu, który zawitał w kącikach jego ust, unosząc je leciutko do góry i sprawiając, że po raz kolejny w przeciągu kilku minut w policzkach Sveina pojawiły się delikatne dołeczki.  – Lub porozmawiać o twoich – odchylił nieznacznie głowę do tyłu, składając ją na miękkim oparciu kanapy. W tym momencie – mrużąc lekko oczy przed wpadającym przez okno słońcem i poddając się leniwemu działaniu alkoholu – Norweg wydawał się tak irracjonalny, tak spokojny, tak pogodzony z samym sobą, że kiedy ledwie kilka sekund później ponownie usiadł prosto z otwartymi oczami, wydawał się zupełnie innym człowiekiem.
Możemy też wznieść toast – dodał, unosząc lekko napełnioną szklankę. Dwie szybkie kolejki wódki i wizja trzeciej najwyraźniej zaczynały pogrywać na trzeźwości Sveina skoczną melodię; nigdy nie miał mocnej głowy, nigdy nie pił za wiele, nigdy nie czuł się tak dobrze w czyjejś obecności – te trzy składowe były jak bomba zegarowa, która cierpliwie odmierza czas do wybuchu w rytm szaleńczych uderzeń serca.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyCzw Lip 05, 2018 11:48 pm

Roubaix.
Wzmianka o tym mieście spowodowała bardzo nieprzyjemny uścisk w żołądku – od razu przed oczami stanął mu przebieg ich spotkania w prosektorium. Nie było to coś, co chciał rozpamiętywać, czuł się źle z powodu wszystkiego, co tam powiedział, choć teoretycznie osiągnął dokładnie to, co chciał, wygrał tę utarczkę i sponiewierał Challesem według własnego widzimisię. Jednak cena za to nijak się miała do efektów, wcale nie triumfował, zwycięstwo nie smakowało tak słodko, jak się spodziewał: było raczej gorzkie, trudno przechodziło przez gardło – po pewnym czasie uświadomił sobie, że wcale go nie pragnął. Nie za taką cenę. Puste, podszyte głębokim smutkiem i krzywdą spojrzenie Thénarda wywarło na nim wrażenie o wiele większe niżby tego chciał i się spodziewał. Sprawiło, że wyrzuty sumienia przebiły się przez gruby mur wściekłości i w końcu skruszyły go doszczętnie, nawet jeśli on sam bał się do tego przyznać. A nie było mu to rękę, po raz pierwszy zareagował tak silnie na krzywdę drugiej osoby. Do tej pory raczej była mu obojętna, nie angażował się w nikogo emocjonalnie w żaden sposób i żył samolubnie, najpierw myśląc o sobie, a dopiero potem o innych, na każdej płaszczyźnie.
Starał się nie myśleć o wizycie w prosektorium i konsekwencjach ich wymiany zdań – była to dla niego osobista porażka, zarówno pod względem tego, że przejął się kimś na tyle, że zupełnie odszedł od swoich zasad, jak i tego, że tak bardzo kogoś skrzywdził. Choć nie spodziewał się, że wywołają to akurat te słowa.
Niemyślenie o tym w pewien sposób hamowało wyrzuty sumienia, z powodzeniem wracał do tego siebie, który ma innych w głębokim poważaniu, chyba że ich przychylność sprzyja jego interesom – wtedy potrafił stać się wyjątkowo przyjacielski. Wyrzuty sumienia uwalniały dopiero spotkania z Challsem, kiedy przebijały się w końcu przez wściekłość: pierwsze odbyło się w ciemnym zaułku, gdzie postanowił nie pozwolić Fiodorowi zabić Thénarda i jeszcze zaprowadził go do siebie; drugie właśnie trwało.
Grisha czuł, jak jego policzki powoli pokrywają się czerwienią – wolał nie rozmawiać o prosektorium, wolał nie przywoływać wspomnień na jego temat, nie chciał poruszać niczego, co mogło mu się z nim kojarzyć. To tylko sprawiało, że czuł się głupio, czuł wstyd, zupełnie jak nie on.
Jednocześnie uświadomił sobie, że właściwie to zapomniał sprawdzić, gdzie leży to Roubaix, choć tak sobie obiecywał, że na pewno to zrobi.
Zapomniałem – wymamrotał więc po chwili przedłużającego się milczenia. A zapominanie rzadko mu się zdarzało. Westchnął cicho, odwracając wzrok od Francuza i karcąc się w myślach, że wypadła mu z głowy tak ważna sprawa. Nie wykorzystał okazji, żeby przekonać się, gdzie faktycznie leży rodzinne miasteczko Challesa.
Oui, monsieur, je viens de Paris – powiedział chwilę później, już odzyskując nieco dawny rezon. Kłamstwo przeszło mu gładko przez usta, tożsamość ulicznego malarza, którą przyjął na czas misji, bardzo mu odpowiadała. Czasami nawet przyłapywał się na myśleniu o tym, że naprawdę chciałby być Remy’m Charronem, a nie Grishą – miałby swoje życie dla siebie, bez całej sprawy z GRU na głowie. Nie musiałby nikomu się podporządkowywać, nie miałby pilnujących każdego jego kroku przełożonych, za nieposłuszeństwo nie groziłaby mu kulka w łeb czy powolna śmierć w łagrach. Jego jedynym problemem byliby okupujący miasto Niemcy i godzina policyjna. Wszystko byłoby o wiele prostsze.
Być może wtedy wcale nie panikowałby na myśl, że Thénard kogoś ma, bo wcale by go nie znał. A jeśli by go poznał, to pewnie i tak Francuz już by nie żył – nie znając Fiodora nie byłby w stanie go powstrzymać.
Może wszystko miało wyglądać tak, jak wyglądało? Nie był pewien, jak zachowałby się, gdyby Challes w tamtym zaułku umarł mu na rękach. Dużym ciosem dla niego była sama krzywda Francuza, a jego śmierć… Grisha potrząsnął głową. Nie, to byłoby zbyt dużo. Nie wiedział dlaczego, ale zdecydowanie nie zniósłby tego widoku. O wiele pewniej się czuł wiedząc, że Thénard jednak chodzi po ulicach Paryża z tym swoim łagodnym spojrzeniem, uprzejmym uśmiechem i poznaczonymi drobnymi bliznami dłońmi, które kilkukrotnie pojawiły się na kartach jego szkicownika. Razem ze spojrzeniem i uśmiechem, w sumie.
Względnie pogodny Challes – czyli jedyny Challes, jakiego znał – był najbardziej pożądanym widokiem. Wymierzona ostrożność jego ruchów, podszyta nieśmiałością, drgnięcia kącików ust, kiedy układały się w łagodny uśmiech i pewnie niezamierzenie intensywne spojrzenie to obraz Thénarda, jaki Grigoriy zapisał w pamięci i do którego lubił wracać. Skulony, stłamszony Francuz przypominał mu o prosektorium, przywoływał wyrzuty sumienia i wstyd, czuł się zaniepokojony, kiedy widział go takiego – czuł się po prostu źle.
Dlatego przycupnął w rogu kanapy, patrząc na Challsa niepewnym spojrzeniem – choć właściwie nie powiedział niczego złego, chciał tylko dowiedzieć się prawdy, czuł się winny doprowadzenia Thénarda do takiego stanu. Troska w jego głosie zupełnie wymknęła mu się spod kontroli, ale nie potrafił zareagować inaczej – chciałby po prostu wiedzieć, jak powinien się zachować, żeby Challes wrócił do tego Challsa, którego znał najlepiej.
Zupełnie nie spodziewał się, że poprawę samopoczucia  Francuza osiągnie jednym, prostym pytaniem. Zupełnie nie spodziewał się też aż takiej reakcji na nie.
I aż takiego uśmiechu.
Grisha po prostu patrzył na poszerzający się uśmiech Thénarda, obserwując zmiany, jakie wywoływał na jego twarzy. Challes zaczynał wręcz promienieć, a on nie mógł mu odpowiedzieć na podziękowania, bo zwyczajnie zaniemówił. Z lekko rozchylonymi wargami w dodatku. Smutek zniknął z twarzy mężczyzny, rozpłynął się wręcz w okamgnieniu: zastępowała go za to czysta radość. Na policzkach pojawiły się dołeczki, uśmiech zawitał również do oczu – tej strony Francuza nie znał, ta strona go zahipnotyzowała, bo jedyne, co mógł robić, to tylko gapić się i myśleć o tym, jak Thénard pięknie wygląda. Po prostu pięknie. Wręcz nierealnie – Grisha miał wielką ochotę wyciągnął rękę w jego kierunku i dotknąć jego twarz: musnąć palcami wyraziste pości policzkowe i mocno zarysowaną żuchwę, pełne, kuszące usta, nos, wpleść mu palce we włosy, przyciągnąć do siebie i…
Chrząknął, przywołując się do porządku i poprawiając nerwowo na kanapie – chyba odpłynął myślami za daleko. I chyba jeszcze z tego daleka nie wrócił, bo chwilę później – kiedy zdążył już zacisnąć dłoń w pięść i powstrzymać ją od dotknięcia Thénarda – usłyszał swój głos:
Zdecydowanie powinieneś uśmiechać się częściej – wypalił, nim w ogóle zdążył zastanowić się nad tym, co mówi. Ponownie chrząknął, utwierdzając się w przekonaniu, że w obecności Challsa nie potrafi zachowywać się normalnie pod żadnym względem. Chociaż znany był z tego, że nie owijał w bawełnę, to czasami jednak wiedział, kiedy należy powstrzymać język – szkoda, że nie zrobił tego na przykład teraz, żeby nie wyjść na mówiącego niezręczne rzeczy idiotę. – Nieważne. To znaczy, nie ma sprawy. W sensie, niczego nie zrobiłem, ale to dobrze, że czujesz się lepiej – westchnął w końcu, czując, jak jego poziom zażenowania znowu niebezpiecznie wzrasta.
Naprawdę dobrze. Kiedy  Francuz się uśmiechnął, to i jemu zrobiło się jakoś lżej. Na tyle, że na jego ustach również pojawił się uśmiech, gdy Challes przystał na jego propozycję odwiedzin na Place du Tertre. Teoretycznie starał się tym zamazać swoje zbyt szczere komentarze na temat obrazów Thénarda, które najwyraźniej coś dla niego znaczyły i za pierwszym razem nie pomyślał, że to przecież znaczyło, że ich spotkanie nie będzie ostatnim. Nie będzie próbował wrócić do swojej codziennej rutyny, starając się zapomnieć o blondwłosym  Francuzie, bo ten blondwłosy Francuz już wiedział, gdzie go szukać w poniedziałki, wtorki i czwartki. Może go odwiedzać, mogą rozmawiać, a Grisha pewnie będzie zachodził w głowę, dokąd zmierza ich znajomość. Dlaczego nawet teraz Challes jest na tyle istotny, by się nim przejmował, by zaczął przejawiać zachowania dla siebie nietypowe, dlaczego tak zazdrośnie reagował na myśl o kimś innym w jego życiu i dlaczego tak właściwie dobrze się z tym czuł? I dlaczego on również cieszył się, że to nie jest ostatni raz, kiedy go widzi?
Mam tylko jeden obraz morza, ale znam innych całkiem znośnych malarzy, których obrazy mógłbyś kupić, a które wyglądają zdecydowanie lepiej. Naturalnie ze zniżką – odpowiedział z lekkim uśmiechem. Patrząc na radosnego Thénarda nie mógł się nie uśmiechnąć, to było niemal zaraźliwe.
Nagle zmieniły się też powody, dla których pili wódkę. Nie służyła ona już za narzędzie wspomagające zapomnieniu o niewygodnych myślach, a raczej była rozluźniającym dodatkiem do spotkania – przy wódce rozmawiało się najlepiej i wiedział o tym każdy Rosjanin.
Ale są bezpieczni? – dopytał ostrożnie, widząc, że temat rodziny nie był jednak najlepszym pomysłem. Doskonale rozumiał skomplikowane relacje rodzinne, ale nie chciał dopytywać, bo wtedy musiałby odwdzięczyć się historią, a nie był to jego ulubiony temat do kłamstw – lepiej było odpowiedzieć po łebkach, żeby zaspokoić ciekawość i nie prowokować dalszych pytań.
Nie wiem, co się dzieje z moją rodziną i w ogóle mnie to nie obchodzi – odparł więc tonem o wiele chłodniejszym niż wcześniejsza wypowiedź, ale w dalszym ciągu swobodnym. Wzruszył lekceważąco ramionami, jeszcze bardziej podkreślając swój stosunek do rodziny – Grisha niczego im nie zawdzięczał i ani trochę za nimi nie tęsknił – nie zasłużyli nawet na to, by przywoływał ich w myślach raz na jakiś czas. Sprawa miała się zupełnie inaczej ze Stepanem. On zasługiwał na to, by o nim powiedzieć. – Ten, który nauczył mnie wszystkiego, został… no, nie ma go – mruknął, przez kilka długich sekund wpatrując się w jeden punkt przed sobą. – Więc też nie mam tu nikogo – zakończył wypowiedź opróżnieniem szklanki i niemal natychmiastowym sięgnięciem po następną porcję. Właściwie nie powinien pić tak szybko na pusty żołądek… ale może później będzie się tym martwił. – A co chciałbyś wiedzieć o moich obrazach? – zapytał z poszerzającym się uśmiechem zadowolonego kota. To był temat, na który mógł rozmawiać. Na pewno lepszy od smętów na temat rodziny, przez który atmosfera znów niebezpiecznie się zachwiała.
O tak, wznieśmy toast za twoje dołeczki w policzkach – w końcu miałem okazję je zobaczyć. Niech pojawiają się częściej – wzniósł szklankę lekko do góry, nie odrywając spojrzenia od uśmiechniętej twarzy Thénarda. Od takiego widoku naprawdę robiło mu się lepiej. Taki widok zdecydowanie był o niebo lepszy od tego pustego, skrzywdzonego wzroku, jakim Challes go obdarzył w prosektorium, za słowa, które zupełnie mu się nie należały.
Thénard – zaczął kulawo, opróżniając wódkę z następnej kolejki. Jeśli teraz nie złapie się tej myśli, potem może nie mieć okazji. A chyba jednak musi, bo to spojrzenie nie przestanie go prześladować. – Bo wtedy w tym prosektorium… ja… chciałem powiedzieć, że… no… - westchnął głęboko, z zakłopotaniem drapiąc się do głowie i wiercąc się na kanapie. – ja wcale tak nie uważam – wydusił z siebie w końcu, zupełnie nie patrząc na Francuza. Przepraszam nie było w stanie przejść mu przez usta, ale Grisha miał nadzieję, że Challes zrozumie. Tym razem naprawdę chciał zachować się w stosunku do niego w porządku.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptySob Sie 04, 2018 8:10 pm

Szaleństwo, to szaleństwo, jesteś szalony sprowadzając go tutaj.
Myśli przelewają się przez jego głowę jak chaotyczny, wzbierający potok, którego nie sposób utrzymać w ryzach kamienistego brzegu. Mkną pod błękitną powierzchnią wzroku jak uparcie pędzące pod prąd, srebrzyście lśniące w słońcu pstrągi – trudno je schwytać, jeszcze trudniej uspokoić a już z całą pewnością nie można ich zatrzymać.
To szaleństwo i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, powtarza w jego umyśle chłodny, stonowany głos, który z każdą mijającą sekundą staje się coraz bardziej odległy. Svein nie zamierzał się z nim sprzeczać – doskonale wiedział, że postąpił nierozsądnie.
Nierozważnie.
Pochopnie.
I bardzo, bardzo głupio.
Ale może właśnie tego potrzebował? Chwili nierozsądku, odrobiny zaskoczenia w rzeczywistości, w której każde kolejne wyjście z mieszkania – o czym dobitnie przekonał się przed kilkoma dniami – mogło być tym ostatnim. Nie potrafił (nie chciał?) określić, co nim kierowało, gdy postanowił  całkowicie odsłonić się przed Francuzem, wpuszczają go do własnego domu bez jakiegokolwiek przygotowania, bez wcześniejszego ukrycia śladów, które mogły budzić podejrzenia – jak choćby tej idiotycznej szczoteczki w łazience. Być może  teraz Rémy poznawał go lepiej niż podczas wszystkich poprzednich rozmów – widział paskudne obrazki na ścianie, ascetycznie schludny salon, budzącą pytania łazienkę, a gdyby zechciał zajrzeć do niewielkiej kuchni, obrazu dopełniłby schludny rządek suszonych ziół rozciągniętych nad kuchenką jak parodia schnącego prania. Wszystkie te drobiazgi mówiły więcej o Sveinie niż o Challesie – tu nie było miejsca dla tego Francuza, choć można by oczekiwać czegoś zgoła odmiennego. Ale czy sam Rémy nie stanowił pełnej sprzeczności zagadki?
Mężczyzna, którego wędrówkę po mieszkaniu Norweg obserwował w pełnym fascynacji milczeniu był wielką niewiadomą w historycznych zawirowaniach tych nieprzewidywalnych czasów. Wszystko w Rémym ocierało się o zagadkowość – to, jak się zachowywał, to, co mówił, to, jak drastycznie zmieniał własny sposób bycia pomiędzy ich kolejnymi spotkaniami. Svein próbował go zrozumieć, rozgryźć, przejrzeć lub chociaż przewidzieć kolejne słowa: wszystko bezskutecznie. Charron wymykał się wszelkim próbom zdefiniowania, zupełnie jakby nosił kilka masek, którymi swobodnie żonglował według własnego widzimisię – żadna z nich nie ukazywała jego prawdziwej twarzy, choć coś mówiło Sveinowi, że dziś jest blisko prawdy, że gdyby tylko odważył się dłużej przyjrzeć Francuzowi, mógłby dostrzec jej słaby odblask w dzisiejszej wersji Rémy’ego. Może w spojrzeniu? Może w sposobie, w jaki układa usta? Może w oczach, których barwa sprawiała, że Svein zdefiniował własne pojęcie piękna?
A może prawda zaczęła przebijać się przez rumieńce, które powoli zakwitły na policzkach Charrona, zdradzając tym samym jego myśli? Czegokolwiek nie dotyczyły, musiały być na tyle onieśmielające, by rodowity Paryżanin poczuł cień wstydu – i Svein nawet nie śmiał sądzić, że mogłyby dotyczyć jego.
To nic, niewiele straciłeś – powiedział szybko, święcie przekonany, że chwilowe zakłopotanie Rémy’ego może wynikać z pewnych braków w wiedzy, nawet, jeśli dotyczyła ona geografii własnego państwa. Ta potrzeba pocieszania  drugiego człowieka, tak instynktownie zakorzeniona w Sveinie, popchnęła go kilka kroków w przód, zupełnie jakby chciał (nie, żadne jakby – on naprawdę tego pragnął), objąć  Francuza ramieniem i uśmiechnąć się do niego nieśmiało jednym z tych kojących uśmiechów, które zarezerwował dla swych nielicznych, żywych pacjentów. Roubaix naprawdę nie miało znaczenia – było tylko elementem kłamstwa, które utrzymywało Sveina przy życiu i lepszym bądź gorszym (ostatnio zdecydowanie gorszym) zdrowiu. Rémy nie powinien przejmować się ani tym, ani jakąkolwiek inną drobnostką dotyczącą Challesa, tak, jak przed czterema dniami nie powinien brać na siebie odpowiedzialności za jego przeżycie.
A jednak to zrobił.
I robił to również dzisiaj, z zaskakującą troską dopytując, czy wszystko jest w porządku.
To jak, Svein?
Jest w porządku?
Przygryzł nerwowo dolną wargę, wciąż czując odległe echo bólu, który od rana dojrzewał pod schludnym opatrunkiem jak czerwone maki na leśnej polanie. Kiedy tylko zamykał oczy, to właśnie one rozkwitały pod powiekami – pozbawione horyzontu pole kołyszących się na wietrze główek, jedna przy drugiej, dziesiątki, setki, tysiące. Nauczył się ignorować ból i tłumić go w nasionku, nim przeobraził się w tysiąc pierwszy kwiat o cieniutkich, czerwonych płatkach. Nawet teraz, czując, jak coś gęstego i ciepłego (za szybko usiadłeś, Svein, głuptasie) wsiąka w materiał bandaży, potrafił udawać, że wszystko jest w porządku.
Naprawdę w porządku – bo Rémy był obok i nie wiedzieć dlaczego, ale Norweg czuł, że to najbardziej w porządku rzecz, jaka mogła go dziś spotkać. I jutro.
I być może kiedykolwiek.
Chyba dlatego się uśmiechnął. I chyba dlatego nie potrafił przestać tego robić, nawet pomimo igiełek bólu w otwierającej się na nowo ranie. Siedząc na kanapie tak blisko – i jednocześnie oddalony o całe galaktyki – Charrona miał wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu jak skuty lodem. Przez chwilę po prostu wpatrywali się w siebie w milczeniu, z niedowierzaniem, zupełnie tak, jakby ujrzeli się po raz pierwszy: Rémy z lekko rozchylonymi ustami i zaskoczeniem w spojrzeniu, trochę zdezorientowany, trochę zbity z tropu, trochę niepewny, a niecały metr obok Svein – wciąż uśmiechnięty, znieruchomiały i jednocześnie pędzący z prędkością światła w pułapkę, jaką stanowiły oczy Francuza.
Nagle zrozumiał to, co od ponad miesiąca zawzięcie wymykało się jego myślom.
Oczy, jego oczy, jævla, przecież to jasne – to od nich wszystko się zaczęło.
Od tego błękitnego spojrzenia, które w świetle prosektorium nabrało nieprawdopodobnej barwy. Od błękitnego spojrzenia, w które nieśmiało wpatrywał się przez pół spędzonej w barze nocy. Od tego jednego, pięknego spojrzenia, które obudziło serce do szaleńczego pędu, spojrzenia, w którym zatonął, kiedy ich usta przestała dzielić jakakolwiek odległość, a dłonie Rémy’ego zacisnęły się na materiale kurtki, jeszcze bardziej niwelując dzielące ich milimetry.
Oto cała tajemnica.
Oto powód, dla którego wszystko jest w porządku.
Serce w piersi Sveina zacisnęło się gwałtownie, sprawiając, że echo tego bólu rozpełzło po całym ciele gorącą falą. Pomyślał, że jeśli zaraz któryś z nich nie przerwie milczenia, że jeśli jeszcze sekundę będzie trwał w tym bezruchu, że jeśli za moment coś nie ulegnie zmianie, napięcie w powietrzu nabierze namacalnych, trzeszczących jak wyładowania elektryczne wymiarów.
I wtedy zrobi coś nierozsądnego. Coś, czego podskórnie pragnął mocniej niż czegokolwiek innego w całym życiu. Coś, co powracało do Sveina w snach, po których jeszcze długo leżał w łóżku, mimowolnie poszukując w pościeli choćby odległego wspomnienia woni Rémy’ego.
Dzień po dniu bez skutku.
Głos Francuza przeszył ciszę tak niespodziewanie, że w oczach Sørensena  przez moment migotało szczere zaskoczenie, które ledwie sekundę później ustąpiło jeszcze szczerszemu zawstydzeniu.
Daj spokój… – w tych dwóch, wymamrotanych pod samym nosem słowach utkwiło dość nieśmiałości, by móc obdarować nią przynajmniej połowę paryskiej dzielnicy; Svein uciekł wzrokiem gdzieś w bok, przykładając dłonie do policzków, które płonęły żywym ogniem – rumieńce odznaczały się na bladej skórze dorodnie czerwonymi plamami i Norweg nawet nie łudził się, że udało mu się ukryć ich istnienie, choć kolejne słowa miały odwrócić od nich uwagę. – Ważne. Wszystko, co mówisz, jest dla mnie ważne – dodał cicho, czując, jak zalewa go fala gorącej paniki. A co jeśli Rémy źle odbierze te słowa? Co, jeśli się wystraszy? Co, jeśli zaraz wstanie i wyjdzie?
Co wtedy?
Wtedy…
Wróci do szarej codzienności pośród paryskich kamienic, krokami odmierzając czas do własnej śmierci – czyż nie na tym polegało życie, a przynajmniej jego znaczna część od momentu opuszczenia Norwegii?
Uśmiech Sveina przygasał stopniowo, by w końcu zamienić się w to ostrożne, spokojne unoszenie kącików ust – zupełnie jakby właściciel tego grymasu nie chciał pokazywać światu własnego smutku i jednocześnie nie był zdolny całkowicie go ukryć. Ulgę przynosiła mu jedynie świadomość, że Rémy wciąż tu jest, że nie uciekł,  że jego głos dalej przecina ciszę i napełnia Sveina ciepłem, którego nie potrafił pojąć. Norweg był mu za to wdzięczny, podświadomie rozumiejąc, że tylko obecność Charrona ratuje go przed zanurzeniem się w coraz wyraźniejsze odmęty bólu.
Tylko jeden? Szkoda, tam, skąd pochodzę, morze jest… – zamilkł na moment, porażony myślą, że nie mówił o morzu w pobliżu Roubaix – bynajmniej nie o nim. – … jest najpiękniejszym, co zobaczyłbyś w życiu – dokończył ciszej, nerwowo upijając łyk wódki ze szklanki. Na wzmiankę o innych malarzach jedynie skinął odruchowo głową, zupełnie jakby za nic miał ich sztukę – i choć Svein jeszcze o tym nie wiedział, rzeczywiście tak było, bo – przezabawna historia – miał liczyć się dla niego tylko jeden artysta; ten, który zupełnym przypadkiem siedział niedaleko. Na wzmiankę o bezpieczeństwie własnej rodziny upił kolejny, znacznie większy łyk alkoholu, krzywiąc się przy tym bardziej na własne myśli niż gorzki smak w ustach.
Nie wiem. Chciałbym, żeby byli… nawet, jeśli na to nie zasługują – sięgnął po butelkę, odważnie dolewając sobie wódki, choć coś cichutko powtarzało mu w myślach, że to nie jest najrozsądniejsze wyjście. Tyle tylko, że było teraz jedynym, na jakie mógł się porwać: zwłaszcza w obliczu kolejnych słów Rémy’ego.
Przykro mi – powiedział cicho i coś w oczach Sveina świadczyło o tym, że mówi szczerze – w końcu doskonale znał smak straty, radził z nim sobie od śmierci matki. – Nikt nie powinien być sam – dodał po chwili wahania, z trudem powstrzymując się przed wyciągnięciem ręki w stronę Rémy’ego i nakrycia palcami jego dłoni; było to o tyle cięższe, że każdy mięsień w jego ciele, każdy nerw krzyczał, aby to zrobił, choćby przelotnie, choćby na kilka sekund.  
Dlaczego zacząłeś malować? – słowa po raz kolejny okazały się ratunkiem przed pochopną, nieprzemyślaną decyzją – zadając to pytanie, skupił całą uwagę na Rémym, gotów pochłonąć każdą odpowiedź, jaka padnie z jego ust, choćby tę najbardziej błahą. Dopiero wzmianka o uśmiechu i dołeczkach w policzkach sprawiła, że uciekł spojrzeniem w stronę okna, próbując zachować tym samym resztki godności.
Są dziecinne, zwykle skuteczniej je ukrywam – odparł usprawiedliwiającym tonem, zerkając na Francuza z ukosa; przez moment na twarzy Sveina malowała się niepewność, która ustąpiła dopiero, gdy wziął kolejny łyk alkoholu i odnalazł w sobie dość odwagi by powiedzieć to, co miał na końcu języka. – Ale kiedy już się pojawią, muszą mieć dobry powód. Najwyraźniej zostałeś jednym z nich – tym razem nie odwrócił spojrzenia, z niemym napięciem wpatrując się w twarz Rémy’ego, jakby od jego reakcji zależały losy wojny… a przynajmniej los Sveina. Dopiero po chwili pozwolił sobie na przerwanie bezruchu, głównie po to, aby napełnić szklankę gościa alkoholem – co z kolei miało ukryć nerwową reakcję na wspomnienie kłótni, którą odbyli w prosektorium.
Nie lubił wracać myślami do tamtego dnia.
Ani do tych kilku dni, które nastąpiły później.
Nie, Rémy – niemal wszedł mu w słowo, nieznacznie marszcząc jasne brwi. – To miłe, ale przestań. Miałeś wtedy rację. Jestem tchórzem, głupcem i słabeuszem, co zresztą udowodniłem w uliczce – odstawił butelkę na stolik, zapominając o ranie na brzuchu… i to był błąd. Poruszył się zbyt gwałtownie, o czym poświadczyła kolejna fala bólu, tym razem znacznie silniejsza. Svein mimowolnie przysunął dłoń do miejsca, gdzie pod warstwą koszuli i bandaży znajdowała się rana, nie chciał jednak, by Rémy cokolwiek zauważył – dlatego mówił dalej, nie pozwalając bólowi na to, by pojawił się na twarzy. Jedynie oczy pozostały nieposłuszne: zaszły mgiełką cierpienia, na moment pozbawiając Sveina ostrości widzenia. – Gdybyś mi nie pomógł i gdybym tam zginął, nikt by za mną nie tęsknił co pokazuje, jak żałosny jestem, próbując wmówić sobie, że jest inaczej, dodał w myślach. To rzeczywiście było żałosne – wszystkie próby przekonania samego siebie, że jest gdzieś ktoś, dla kogo jego życie miałoby znaczenie. Ktoś, kogo mógłby pokochać, choć tego nie jest w stanie powiedzieć na głos, ktoś, komu mógłby przekazać całą tę miłość, która rozsadza mu serce, bo – Svein nawet nie sądził, że to możliwe -  miał jej zbyt wiele, zbyt wiele niewykorzystanej od lat, tłumionej miłości, która jest jak mina przeciwpiechotna. Tak rozpaczliwie pragnął uchronić ją przed wybuchem, że ryzykował przekazaniem jej komuś nieodpowiedniemu. Komuś, kto mógłby ją wykorzystać.
Jesteś głodny? Powinienem mieć coś w kuchni – po raz kolejny obdarzył go lekkim uśmiechem – nie tak radosnym, jak przed kilkoma chwilami – w  którym dało się w nim wyczuć odrobinę paniki, wywołaną nie słowami, które między nimi padły – ten moment szczerości był dla Sveina zbawienny – lecz tym, co Norweg ukrywał pod pozornie swobodnie położoną na brzuchu dłonią. Gdyby tylko przesunął ją odrobinę w lewo, wszystko stałoby się jasne – równie jasne, co plamka krwi przesiąkająca przez materiał koszuli.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptySro Sie 15, 2018 5:21 pm

Przychodzenie do Thénarda było szaleństwem. W pewnym sensie. Przestąpił próg jego mieszkania z zamiarem zdemaskowania go, odkrycia, co znaczyło to dziwne słowo, wymamrotane przez Francuza w jego własnej sypialni i co za nim stało. Dlaczego go użył. Dlaczego w ogóle je wypowiedział. Od początku nastawiony był podejrzliwie, raczej zdystansowanie i zachowawczo – przyszedł z konkretnym celem i starał się zachować odpowiednie podejście. Jednak wokół Challsa działy się rzeczy, których nie potrafił zrozumieć, a które miały na niego bardzo mocny wpływ: wystarczyła głupia szczoteczka do zębów, która równie dobrze mogła być po prostu zapasową szczoteczką Thénarda, by zaczął odchodzić od zmysłów; wystarczyła zmiana nastroju Francuza na podobny do tego, którego był świadkiem w prosektorium, by od razu zmiękł; wystarczył jego uśmiech, by zapomniał o wszystkim, co go otacza, a jego myśli skupiły się na prostym zdaniu „chcę go dotknąć”. Godzina w towarzystwie Challesa najwyraźniej była wszystkim, czego potrzebował, żeby całkowicie zmienić swoje podejście. No, i odrobina wódki, ale sama wódka nigdy nie działała na niego w ten sposób.
Sam nie wiedział, jak się z tym czuje. Czy to dobrze, czy źle, czy powinien panikować, czy pozwolić wydarzeniom po prostu się dziać, a może wszystko uciąć, zanim będzie za późno? Tylko czy już nie było za późno. Grisha miał niejasne przeczucie, że wraz z momentem, z którym uratował mu życie w ciemnej uliczce, zrobiło się za późno. Już nic nie wróci do normalności, bo cholerny Francuz zbyt mocno odznaczył się na jego życiu, a on już nie był w stanie się go pozbyć. Do tego fortunnego spotkania Fiodora przynajmniej próbował zachować pozory, udawał, że wszystko jest w porządku i w ogóle niczym się nie przejmuje, choć może czasami za dużo myśli, ale wszystko było do przejścia z czasem. Jednak po tej pamiętnej nocy sprzed kilku dni wytworzyła się między nimi więź, szczególna więź, która powstaje w momencie, w którym ktoś ratuje drugiej osobie życie. A wtedy niewątpliwie tak było. Tego żaden z nich nie mógł już przerwać. Jednocześnie do Rosjanina powoli dochodził fakt, który usilnie, choć nie bez obaw, starał się pojąć: boi się odejścia Thénarda. Jakkolwiek by na niego nie psioczył czy obrzucał kolejnymi podejrzeniami, to właśnie on był tą osobą, której wypatrywał w tłumie, mając cichą nadzieję, że się na niego natknie. Albo że zapuka do jego drzwi i odda mu jego koszulę.
Mówiący niezręczne rzeczy idiota czy nie, na rumieńce Challesa zareagował jeszcze szerszym uśmiechem. Francuz ewidentnie był nieśmiały, bardzo nieśmiały, właściwie nieśmiały aż do przesady, bo Grisha nie widział najmniejszego powodu, dla którego miałby zasłaniać czerwone policzki dłońmi. Osiągał tym efekt odwrotny do zamierzonego, bo ręce przy twarzy jeszcze bardziej zwracały na niego uwagę, a że były znacznie bledsze od buzi… I jak tu dać spokój? Grisha tylko przekrzywił głowę z uśmiechem, nie mówiąc już ani słowa. Trochę bardziej spoważniał jednak po następnych słowach, które choć miłe, tak raczej nie powinny mieć miejsca.
A nie powinno – mruknął, drapiąc się po skroni. – Nie wszystko, co mówię, zasługuje na uwagę – właściwie to bardzo mała część z tego. Większość to starannie wymierzone, ale ostatecznie nic niewarte kłamstwa. – To lepiej zapamiętaj – westchnął w końcu, bardzo niepewny tego, jak się czuje po podobnym wyznaniu. W którym momencie Thénard doszedł do takich wniosków? I właściwie co dokładnie miał przez to na myśli? To, co myślał, że miał, czy myśli Francuza podążały jakimiś nieodgadnionymi torami? Trudno powiedzieć, a nie bardzo miał czas zastanawiać się nad tym.
Nie, kiedy następne słowa mężczyzny skłoniły go do powrotu myślami do jedynego obrazu przedstawiającego morze, jaki posiadał. Nie był do końca przekonany, czy powinien w ogóle pokazywać go Challesowi, jako że przedstawiał on Morze Białe, które mogło – tego Grisha do końca nie wiedział, innego morza nie widział – znacząco różnić się  od tego, które znał Francuz. A sądząc po tonie jego wypowiedzi, było ono dla niego bardzo ważne.
Cóż, nie bardzo miałem okazję wyjeżdżać z miasta – wzruszył lekko ramionami. Okazję dało mu dopiero GRU, ale gdyby miał jakiś wybór, to już wolałby nigdzie nie wyjeżdżać. Nie mniej obraz posiadał i z pewną dozą ostrożności mógł go pokazać. Na razie nie będzie mówił, jaką miejscowość wtedy odwiedzał, sprawdzi w końcu na mapie, gdzie jest to Roubaix, a potem wybierze miejscowość znajdującą się w zupełnie przeciwnym kierunku. Francja miała tę zaletę, a on takie szczęście, że stykała się z morzem zarówno od północy, jak i od południa. Choć Thénard wyglądał mu raczej na kogoś z chłodniejszej północy niż upalnego południa, tak lepiej było osobiście się o tym przekonać. – Z pewnością. Właściwie wybrałbym się nad morze znowu – stwierdził, opróżniając kolejną szklankę. Tym razem jednak bardziej w celach relaksacyjnych niż treningowych – kąpieli morskiej jeszcze nie zażywał. To znaczy zażywał, ale w ubraniu się nie liczyło.
Pokiwał tylko głową na wzmiankę o rodzinie – Challes ze swoją najwyraźniej również nie miał najłatwiej, ale on, w przeciwieństwie do Grishy, potrafił wykrzesać z siebie jakieś uczucia do niej. On na myśl o rodzicach czuł tylko obojętność: nie życzył im źle, ale jednocześnie nie płakałby za nimi, kiedy dowiedziałby się o ich śmierci. Jedyny Stepan zasługiwał na jego łzy, ale w tym wypadku Grisha wolał myśleć, że staruszek jeszcze jakoś się trzyma. A może uciekł z gułagu? Stepan zawsze miał łeb na karku, a kombinować potrafił za dziesięciu. Grigoriy wcale by się nie zdziwił, gdyby było to prawdą. Temat rodziny był trudny, więc Rosjanin zadecydował, że zaprzestanie dalszego ciągnięcia Thénarda za język, chyba, że on sam postanowi powiedzieć coś więcej.
Uśmiechnął się lekko, krótko i dość gorzko, nawet nie patrząc na Francuza, kiedy wspomniał on, że „nikt nie powinien być sam”. Być może. On od aresztowania Stepana cały czas był sam, dopóki go nie poznał również tak było. Podstarzały artysta stał się całą jego rodziną i zapewniał mu ciepło, jakiego nie potrafiła dać mu matka i ojciec. Przez długie lata miał tylko jego, ale kiedy go złapano, nie miał już nikogo. Rzadko o tym myślał, bo na myśl o tym odczuwał dojmujące zimno i smutek – wolał rzucić się w wir pracy i po prostu o tym zapomnieć. Spotkania z Challesem przypominały mu, że owszem, był sam, zwłaszcza kiedy wracał sfrustrowany po kolejnym spotkaniu albo zostawiony z zapachem Francuza we własnej pościeli. Thénard nie był żadną bliską mu osobą, jednak to właśnie jego ciepło i jego łagodność sprawiały, że zaczynał nieśmiało, gdzieś w głębi siebie myśleć, że w końcu mógłby nie być sam. Zerknął niepewnie w jego kierunku, a rozluźnił się dopiero na pytanie o malowanie.
Rysować lubiłem od zawsze. Nikt mi wtedy nie przeszkadzał ja nie przeszkadzałem wtedy rodzicom, pomyślał gorzko. – Jednak dopiero kiedy zobaczyłem prace Stéphane’a, zacząłem naprawdę przykładać się do tego, co robię. On dostrzegł mój talent i postanowił go rozwijać. Przejście na farby było naturalną koleją rzeczy – mówił, a przed oczami miał wszystkie lekcje rysunku i początkowe lekcje malarstwa, jakich udzielał mu Stepan. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że zaczął się uśmiechać. – On był… najlepszym, co mogło mnie spotkać – wyznał, spoglądając na Challesa. – A jak było z tobą? Kiedy odkryłeś, że chcesz być lekarzem? – zapytał, upijając kolejny łyk wódki ze szklanki.
Daj spokój, nie są dziecinne. Wielu dorosłych również je ma. Dodają uroku – stwierdził lekko, wzruszając ramionami. Zwłaszcza Thénardowi dodają uroku: gdyby tylko uśmiechał się częściej, prawdopodobnie nie mógłby się odgonić od zainteresowanych nim panien. Czy też panów. – A więc dostąpiłem zaszczytu – uśmiechnął się szerzej, czując, jak po słowach Francuza coś ciepłego rozlewa się w jego wnętrzu. – Postaram się tego nie zepsuć. Tym razem – wymamrotał ciszej, do szklanki, na chwilę odwracając wzrok od blondyna. Nie wiedział czemu, ale bardzo ucieszył się na słowa Challesa. Sprawiać, by ktoś się uśmiechał – to była zupełnie nowa przyjemność w życiu Grishy.
Szeroki uśmiech po chwili zamienił się w lekką niezręczność, by płynnie przejść do rosnącej irytacji z chwilą, w której Francuz niemal wszedł mu w słowo.
Nie przerywaj mi – burknął, marszcząc brwi. – Nie mówię tak każdemu. To nie jest łatwe – mruknął jeszcze, patrząc na mężczyznę. Gdyby nie alkohol, możliwe, że nigdy nie zdobyłby się na podobne wyznanie albo musiałby minąć dłuższy okres czasu. Powiedzenie tego, co leży na wątrobie było naprawdę zbawienne, ale Grisha wolałby, że Challes przynajmniej nic nie mówił. I nie próbował tego negować.
Przestań – powiedział, rejestrując nagłe pojawienie się bólu w oczach Francuza. – Naprawdę tak uważam. Takie jest moje zdanie – oświadczył z mocą w głosie i dopiero kiedy Challes się podniósł, już z uśmiechem pytając go, czy nie jest głodny, Grisha zrozumiał, jak bardzo musiał być on samotny. Z niską samooceną, naiwny, pozbawiony wsparcia rodziny i najwyraźniej przyjaciół również – nie mówiłby tak, gdyby miał choć jednego przyjaciela. Nagle uderzył go ten fakt, nagle zrozumiał, jak musiało być mu ciężko – a on swoim zachowaniem pewnie jeszcze niczego mu nie ułatwiał. Wciągnął głośno powietrze i nim się zorientował, już stał przy Thénardzie, łapiąc go za dłoń. Możliwe, że on nie tyle był tak dobrotliwy, co przez ten uśmiech starał się ukryć to, co naprawdę czuje. Podobną taktykę przyjął przecież osobiście, tyle, że on po prostu wszystkim delikatnie dogryzał.
Dobry, naiwny Challes.
Nikt by za mną nie tęsknił.
Nieprawda – powiedział cicho, stojąc już na tyle blisko Francuza, że czuł bijące od niego ciepło. Dzieliły ich centymetry – dwa, może trzy – a on, choć czuł, że jego policzki w bardzo szybkim tempie pokrywają się czerwienią, nie potrafił się odsunąć. Cały czas kołatało mu w głowie słowo „samotny”. I nieszczęśliwy. A w Paryżu chyba nie było osoby, która bardziej zasługiwałaby na szczęście od Challesa. Zerknął jeszcze na jego twarz, ale krótko, pobieżnie, bardziej skupiając się na tym, że trzymał jego dłoń w swojej, że powoli, w dalszym ciągu niepewnie, zbliżał się do Thénarda, aż w końcu przestały ich dzielić centymetry. Serce biło mu tak głośno, że wcale by się nie zdziwił, gdyby Francuz je usłyszał, krew w żyłach zahuczała, a w głowie pojawił się szum i Grisha już nie wiedział czy to z powodu ciśnienia czy alkoholu. Cały czas zastanawiał się, czy na pewno robi dobrze, czy Challes w ogóle takiego gestu chce, jednak kontynuował. Nie puszczając jego dłoni, powoli i bardzo delikatnie ułożył głowę na ramieniu mężczyzny. Nie wiedział, jaka będzie jego reakcja, czy ten nagły impuls ze strony Lykova, by po prostu przytulić Thénarda, to właśnie jest to, czego w tej chwili potrzebuje, nie spotka się ze zdecydowanym oporem z jego strony. Był przygotowany na taką ewentualność: dotykał go tak ostrożnie, że wystarczyłoby chociażby gwałtowniejsze drgnięcie, by Grisha się odsunął. Na razie nie chciał tego robić, nawet pomimo wściekle czerwonych i piekących policzków, na razie wydawało mu się, że robi dobrze.
Nikt nie powinien być sam, pomyślał Grisha, a może te słowa opuściły jego usta, już sam nie wiedział.
Powrót do góry Go down
Svein Sørensen
Svein Sørensen
Liczba postów :
130



Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyCzw Sie 23, 2018 10:45 pm

Są sytuacje, które trafiają niczym precyzyjny cios boksera. Chwila nieuwagi sprawia, że uderzenie zwala cię z nóg, pozbawia powietrza w płucach, wprawia cały świat w wirowanie, zamracza umysł jak domowej roboty bimber.
Zaledwie jedna chwila nieuwagi i lecisz na łeb, na szyję, prosto w pustkę, gdzie nigdy nikt nie czekał.
Aż do dzisiaj. Aż do teraz.
Svein niemal zapomniał o tym, jak gorąco jest na zewnątrz. Bodźce nadlatujące spoza mieszkania rozbijały się o niewidzialną kurtynę, która odgradzała wnętrze salonu od rozpalonej słońcem, wojennej rzeczywistości. Powietrze było suche, wódka mocna, myśli niespójne, spojrzenie coraz bardziej rozmyte – jedynie bliskość Rémy’ego stanowiła stabilny punkt odniesienia.
O ile stabilnym można nazwać kogoś, kogo dotknięcie groziło bolesnym sparzeniem się.
Z początku próbowali rozrzedzić oblepiającą ich atmosferę, przemieszczając się choćby o kilka centymetrów, wszystko po to, aby zrzucić z siebie poczucie napięcia, jednak ono nie potrafiło zniknąć zupełnie i momentami przybierało na sile – zwłaszcza u Sveina –wchodząc w każdy zakamarek jego ciała, w każdą strunę mięśnia, jak rosnący w ekspresowym tempie nowotwór. Czuł je najmocniej w tych momentach, gdy na sekundę przystawał w miejscu, zwabiony dźwiękiem, porażony myślą – wtedy naładowane elektrycznością powietrze uderzało w niego tysiącami drobnych iskierek, które rozprzestrzeniały się po ciele z prędkością światła. To napięcie nie zniknęło nawet, gdy Norwega opuściła początkowa panika: jedynie przygasło, być może przysnęło, straciło czujność.
Ale nie opuściło salonu.
Przez cały ten czas, który wspólnie spędzili na kanapie, metodycznie opróżniając butelkę przyjemnie schłodzonego alkoholu, Svein starał się zachować choćby pozory spokoju. Spokoju, który towarzyszył mu przez większość życia i przywierał do jego twarzy jak dławiący, foliowy woreczek – im szybciej (bardziej niespokojnie) oddychał, tym bardziej ryzykował uduszeniem się. Dlatego potrafił być spokojny, spokojny w ten tępy i straszny sposób właściwym dla wdowy, która przed pogrzebem męża zjadła pół opakowania lorazepamu. Było zaledwie kilka osób potrafiących wyprowadzić go z równowagi – ale tylko Rémy potrafił zrobić to za wszystkie razem wzięte.
–  Po prostu lubię cię słuchać – pada w końcu z jego ust, wbrew wszystkim słowom, które ledwie przed momentem wygłosił Charron. To było zwykłe stwierdzenie faktu, obdarte z pompatyczności i fałszu – Svein naprawdę lubił go słuchać; sam głos Rémy’ego sprawiał, że w Norwegu rozluźniały się nerwowo napięte mięśnie, bezwiednie poddając przepływającemu przez nie dźwiękowi. Słowa nie musiały nieść ze sobą żadnej treści, wystarczyło, że rozbrzmiewały – czasem energicznie, jak wtedy, gdy Francuz opowiadał o swych obrazach, innym razem cicho i bez pośpiechu, rozlewając się po ciele Sveina ciepłą, odprężającą falą. Bezwiednie poddawał się tym drobnym zawirowaniom powietrza, które niosły ze sobą ton głosu Charrona i pochłaniał je całym sobą; nie tylko uszami, zapamiętując każde słowo, nie tylko oczami, obserwując sposób, w jaki układały się usta Rémy’ego, lecz każdym przyrodzonym mu zmysłem. Nawet smakiem: bo przecież słowa mogły być słodkie, mogły być gorzkie, mogły błądzić po języku niewypowiedziane. Dziś Svein pragnął chłonąć je jeszcze zachłanniej niż podczas poprzednich spotkań – z początku dlatego, że uważał to spotkanie za ich ostatnie, później z powodu dziwnego wrażenia nierealności wszystkiego, co zaszło odkąd znaleźli się w mieszkaniu, a teraz?
Teraz słuchał go, bo mógł.
Bo nigdzie się nie spieszyli, bo nic nie zagrażało ich życiu, bo nikt niepowołany nie podsłuchiwał zza rogu, bo dzielili alkohol i kanapę, bo słońce tak pięknie załamywało się w tęczówkach Rémy’ego (te oczy – myśli bezradnie po raz kolejny, znad szklaneczki wpatrując się w źrenice Francuza).
Bo spędzali ze sobą czas. Tak po prostu.
Wspólnie.
Kiedy wojna dobiegnie końca na pewno będziesz miał okazję – w tych słowach rozbrzmiewała niezbita pewność, że na Charrona czeka życie po wojnie; piękne, szczęśliwe, ukoronowane sukcesem życie. Życie, w którym Rémy zobaczy niejedno morze – i być może! ujrzy również to, których odległy obraz w pochmurne dni odbijał się w oczach Sveina. Norweg był pewien, że gdy to piekło się skończy – nieistotne, czy za rok, za dwa czy za pięć – Charron wyjdzie z niego obronną ręką. Taki już był (a przynajmniej sprawiał wrażenie kogoś takiego) – gdy na czymś cholernie mu zależało, na drodze nie mógł mu stanąć nawet Hitler. To budziło swego rodzaju podziw, zwłaszcza w Sveinie, co do którego Rémy nie pomylił się prawie wcale.
Naprawdę był samotny.
Odkąd opuścił Norwegię to poczucie jedynie się nasiliło – nie, by przed Paryżem było szczególnie niewielkie – i poniekąd stało złem koniecznym, na które Sørensen bez słowa (to takie typowe dla jego rodziny) przystał. Sypiał po cztery, pięć godzin na dobę, resztę spędzając w trybie stępiałego czuwania. Nie miał tu żadnych przyjaciół (Janne i Jacques byli mili, troskliwi, dobrzy – ale tkwiło w nich zdystansowanie, którego Svein nie potrafił pokonać), bo wszyscy (kto? Gustav? Anders?) zostali w tamtym zmarzniętym, fiordowym kraju i nie zorientowali się, że Sørensen opuścił pokład.
Był tu tylko Nils, tyle tylko, że – drobny szkopuł – on nie był prawdziwy. Właściwie nie tyle nieprawdziwy, co martwy, i w całym tym rozgardiaszu należało mu przyznać jedno: był najbardziej żywą martwą osobą, jaką mógł spotkać pracownik prosektorium. Nils nie mówił wiele i jeszcze więcej akceptował: jak choćby to, że Svein czasami kładł się na długie godziny, nie potrafiąc zmrużyć oka. Był bezsilny.
Nie bezsilnością rozumianą jako szary, smutny dzień za oknem pomimo promieni słońca. To były problemy z poruszeniem ręki, aby sięgnąć po szklankę wody, z obróceniem się na bok pomimo obolałych pleców. Nie miał potrzeby rozmawiać z kimkolwiek. Mówiąc szczerze, nie mógł: powoli wytracało się w nim normalne rozpoznawanie rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie zgubił gdzieś wiedzę o realnym świecie. Zapominał, jak przyczepić imię i nazwisko do twarzy, postury, kroku i głosu. Każdego dnia, gdy wstawał z łóżka i krok za krokiem, dzień po dniu wlekł się do łazienki, w lustrzanym odbiciu widział obcą osobę. Jakby stracił kontur, zmienił się w plamę bez obrysowania. To nie było życie – raczej wegetacja, która uległa kompletnemu paraliżowi pewnego kwietniowego wieczora, gdy w prosektorium zjawił się ranny mężczyzna.
Wtedy wszystko uległo zmianie, choć pozornie nie zmieniło się nic. To przeobrażenie odbywało się etapami – dziś miał miejsce kolejny z nich. Spokojny, późnomajowy etap zanurzony w alkoholu i skąpany w słowach Rémy’ego, który na moment opuścił niewielki salonik na Rue de Cheveleret, powracając myślami do od dawna nieobecnego człowieka. Kimkolwiek nie był Stéphane, Svein natychmiast zrozumiał, jak wyjątkowe miejsce zajmował w sercu oraz w życiu Charrona.
I nie poczuł przy tym nawet delikatnego ukłucia zazdrości.
Jedynie wdzięczność, choć nie potrafił zrozumieć, skąd się wzięła.
Trafiłeś na dobrego mentora – powiedział cicho, nie chcąc zakłócać ostatnich odblasków przeszłości, do których powracał w myślach Rémy. Jego wzrok wciąż wydawał się nieobecny, zaś Svein po raz kolejny pomyślał, że te oczy są jak studnia i dają dwie opcje do wyboru: albo szybko odwrócić głowę, albo wpatrywać się w tę studnię przez następne dziesięć minut i w końcu w niej utonąć.
Norweg był pewien, że to najlepsza śmierć, jaką można sobie wyobrazić.
Myślisz, że byłby z ciebie dumny? – zapytał w końcu, opróżniając szklankę do końca. Alkohol coraz mocniej dawał się we znaki: ból odpłynął gdzieś daleko, świat stracił na ostrości i nawet Charron wydawał się mniej wyrazisty niż jeszcze przed chwilą. Minęła dłuższa chwila, nim Svein zebrał odpowiednią ilość słów, by móc odpowiedzieć na jego pytanie – i nawet kiedy w końcu mu się udało, zabrzmiało to nieco bardziej bełkotliwie, niż zamierzał.
Chyba jako dziecko, mój młodszy brat… a więc o nim nie zapomniałeś?, zapytał zgryźliwy, cichy głosik, który Norweg przegnał lekkim zmarszczeniem jasnych brwi. – Był chorowity. Ciągle coś łapał, potrafił się przeziębić otwierając okno – kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, choć nie był to przekonujący uśmiech – raczej smutny, pełen rezygnacji grymas dla kogoś, kto już dawno znalazł się na straconej pozycji. – Pomagając innym zapominamy o tym, że sami potrzebujemy pomocy – wymamrotał pod nosem, zapewne nawet nie zrozumiale dla Francuza, kręcąc przy tym głową. Dopiero po chwili udało mu się odzyskać resztki trzeźwości – a przynajmniej na tyle, by raz jeszcze spojrzeć na Rémy’ego i z pełną mocą wyrazić coś, w co wierzył bardziej niż w swoją głowę do picia.
Nie zdołasz zepsuć. I przepraszam, po prostu… – wzruszył lekko ramionami, ledwie kilka sekund przed tym, jak postanowił powoli wstać z kanapy. – Dałeś mi do myślenia, to wszystko – zrobił głęboki wdech, jakby powietrze stosowane w dużych dawkach powodowało stanowczość, i kiedy już wydawało mu się, że zdoła umknąć do kuchni, by choć troszkę otrzeźwieć, wydarzyło się wiele.
Bardzo wiele.
Zbyt wiele, by jego serce mogło przyjąć to na spokojnie.
Najpierw zauważył ruch, ledwie sekundę później czując, jak jego dłoń zamykana jest w stanowczym, choć łagodnym uścisku. Ten gest stanowił nagłe otrzeźwienie, w rodzaju tych, gdy wraca się kompletnie natrzaskanym z knajpy o piątej rano i nagle przed tobą wyrasta niemiecki patrol. Uderzenie adrenaliny miesza się z zaskoczeniem, lecz ponad tym wszystkim króluje uczucie nierealności.
To nie dzieje się naprawdę, pomyślał ostrożnie, słysząc ciche nieprawda, które pały z ust Rémy’ego – ust będących niemal równie blisko, co tamtej nocy w zaułku.
To nie jest realne, rozbłyska kolejna myśl, kiedy odległość między ich ciałami niwelowana jest jeszcze bardziej. Svein patrzył na niego – po raz pierwszy od miesiąca z tak bliska i tak świadomie. Drobne pieprzyki na policzku, idealna kurtyna ciemnych rzęs nad taflami pięknych, niebieskich oczu, delikatny cień niepewności w linii ust stworzonych do całowania. Nie musiał patrzeć długo, by to dostrzec – ten błysk w oku, tę iskrę, to delikatne zawahanie poprzedzające najbardziej zaskakujący gest, na jaki Rémy mógł się zdobyć.
Ta chwila, w której ostrożnie złożył głowę na ramieniu Sveina, wciąż trzymając jego dłoń w uścisku – to właśnie ona sprawiła, że Norweg otrzeźwiał całkowicie. Czuł, że w jego środku nie ma normalnego serca, bo było wręcz niemożliwym, aby serce biło tak szybko – to był jakiś obcy podrób, zmuszony do galopu. Powietrze wypalało mu płuca, bo bał się oddychać, wiedziony niejasną obawą, że kiedy tylko wykona choćby najdrobniejszy ruch, Rémy rozwieje się jak miraż. Zrozumiał, że musi podjąć decyzję, jakąkolwiek, byle szybko.
I rzeczywiście wszystko stało się tak szybko: bo Svein w końcu zaryzykował, ostrożnie wypuścił powietrze z płuc, niepewnie spojrzał w dół i, teraz już niemal pewien, że to nie sen, wypowiedział pierwsze słowa, które przyszły mu na myśl.
Twoja obecność jest…
Nie potrafił powiedzieć więcej, jeszcze nie teraz – jego serce nie pulsowało, ten podrób jedynie podrygiwał na jakimś żrącym wrzątku, wpadając w bardziej konwulsyjny trans, gdy wolna ręka Sveina ostrożnie objęła Rémy’ego w pasie, przyciągając go jeszcze bliżej, tak blisko, że przestała dzielić ich jakakolwiek odległość.
Ty jesteś…
Nagle zrozumiał, że wtulił policzek w jego włosy, w tę zaskakująco miękką plątaninę ciemnych loków, których zapach zapamiętał z poduszki. Działał instynktownie, bez namysłu, bo to wszystko działo się tak szybko, tak niespodziewanie i jednocześnie naturalnie: dłonie Sveina sunące w górę wzdłuż linii jego kręgosłupa, tak wyraźnej i realnej pod materiałem koszuli. Usta tuż przy uchu, ciepły oddech łaskoczący skórę. I słowa, które w końcu znalazły ujście.
… wszystkim, czego potrzebuję.
Powiedział to, kiedy stali objęci tak kurczowo, tak, jakby mieli za moment zatańczyć do cichej muzyki, którą słyszą tylko oni.
Powrót do góry Go down
Grigoriy Lykov
Grigoriy Lykov
Liczba postów :
15



russe
Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] EmptyPon Paź 29, 2018 11:07 pm

Zupełnie nie wiedział, co ma odpowiedzieć Francuzowi, kiedy ten przyznał, że „po prostu lubi go słuchać”. Tak po prostu. Po prostu. Swobodne i niemal oczywiste „po prostu” zabrzmiało tak pewnie, że odbierało mu jakiekolwiek prawo do poddania w wątpliwość jego słów. Wypowiedział je tak szczerze, że po prostu nie miał innego wyjścia, jak w nie uwierzyć, choć jeszcze przed chwilą przygotowywał się na dyskusję na temat tego, że nie warto zwracać uwagi na to, że się piekli, zwłaszcza, kiedy jest w gniewie. Stwierdzenie Challesa zupełnie odebrało mu mowę, bo, cóż, do tej pory nikt nie powiedział mu niczego podobnego. Zdecydowanie częściej słyszał, żeby się zamknął (albo widział – szczególnie Fiodor preferował mowę niewerbalną i zazwyczaj wszystko mówiło jego spojrzenie); przerywano mu, kiedy mówił za dużo, kiedy próbował się czegoś dowiedzieć, kiedy z frustracji robił się złośliwy albo po prostu dlatego, że nie był lubiany. Chyba nikomu nie zdarzyło się przyznać, że lubił, kiedy Grisha coś mówił – nawet Stepanowi, który niejednokrotnie dość szorstko życzył sobie ciszy, kiedy Lykov nadmiernie czymś się ekscytował: czy to własnym małym sukcesem, czy jakąś sytuacją w życiu. Nigdy też nie zakładał, że jego głos mógłby być dla kogokolwiek przyjemny – to było już kompletną abstrakcją. Dlatego zapowietrzył się na moment, łypiąc na Francuza podejrzliwie i mamrocząc coś o tym, że szybko mu przejdzie, ale nie ciągnął dalej temat. Wolał skupić się na trzymaniu emocji na wodzy i powstrzymać dziwne, przyjemne ciepło w środku na myśl o tym, że jest w nim coś, co Thénardowi się w nim podoba. Co było niedorzeczne, nonsensowne i czuł się niczym jakaś przeklęta nastolatka. O wiele bardziej wolał skupić się na dalszej części rozmowy, bo w innym wypadku istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że lada chwila zacznie się dziwnie uśmiechać i skupiać zupełnie nie na tym, na czym powinien – czyli na przykład na dziwnym uczuciu w brzuchu niewiadomego pochodzenia. Niewykluczone, że swoją winę miał w tym wypity alkohol.
Nawet nie miał siły komentować zapewnianie Challesa, że tak, na pewno po wojnie będzie mógł wybrać się nad morze. Brzmiał przy tym zdecydowanie zbyt pewnie. Bo Grishy nigdy nie będzie dane pojechać nad morze, a przynajmniej nie z własnej woli. Był marionetką na usługach GRU, musiał być posłuszny, musiał wyrzec się prawa do decydowania o swoim losie i pozwolić pomiatać sobą w dowolny sposób. Jeśli pojedzie kiedyś nad morze to pewnie tylko i wyłącznie dlatego, że jego zwierzchnicy tego chcieli. Oczywiście miał plan, by odzyskać wolność, ale na razie był on tak daleki od realizacji, że chyba nawet nie powinien brać go pod uwagę. Pomimo spędzonych tu miesięcy w dalszym ciągu nie natknął się na choćby ślad szpiega jakiegokolwiek wywiadu, o brytyjskim nie wspominając. Może powinien faktycznie rozważyć ewentualną współpracę z Niemcami, choć musiał sam przed sobą przyznać, że mimo wszystko miał pewne moralne opory. Choć chyba większe wątpliwości u niego budził fakt, że szczerze wątpił, by naziści byli w stanie uchronić go przed gniewem GRU – mogli wygrywać wojnę, ale możliwości w wywiezieniu go w jakieś bezpieczne miejsce mieli raczej niezbyt duże. Także dopóki nie wydarzy się jakiś cud, był skazany na grzeczne odgrywanie swojej roli w radzieckim wywiadzie. Czyli żadnych wyjazdów nad morze. Uśmiechnął się krzywo, odwracając głowę w stronę okna.
Humoru nie poprawiły mu również następne słowa Thénarda.
Czy Stepan byłby z niego dumny?
Grisha nie był co do tego przekonany. Służba Związkowi Radzieckiemu była sprzeniewierzeniu wszystkiemu, w co Stepan zawsze wierzył – zaprzeczeniem wolności, w którą tak wierzył. Lykov był przekonany, że nawet jeśli Cherednik dostał propozycję pójścia na współpracę, to kategorycznie jej odmówił, pozostając wiernym swoim ideałom. Przeznaczeniem Grishy było stać się po prostu malarzem, wielkim malarzem – tak mu powtarzał. Choć dzięki fałszerstwu mógł zarobić nieco więcej pieniędzy, Stepan powtarzał mu, że nie chciałby, żeby zajmował się tym do końca życia. „Trzeba wiedzieć, kiedy przestać”, mówił, tłumacząc to tym, żeby zbyt duża ilość fałszywek, jakiegokolwiek rodzaju, w końcu wyjdzie na jaw, zwróci uwagę władz i poważnie zagrozi przyszłości fałszerza. Lykov zwracał mu uwagę, że przecież sam robił to od lat, ale wtedy Stepan z uśmiechem odpowiadał mu, że we wszystkim trzeba znać umiar i że on ma już nieszczególnie dużo stracenia. Co innego Grisha, życie stało przed nim otworem i głupio by było, żeby przez jeden mały błąd zaprzepaścił swoją szansę. Cóż, z perspektywy czasu musiał przyznać, że posłuchanie Stepana mogło mu wyjść na dobre – gdyby tylko zaprzestał swojej działalności fałszerskiej wraz z aresztowaniem Cherednika, może teraz organizowałby gdzieś w Moskwie wystawę swoich obrazów, może byłby wolny na tyle, na ile pozwala rzeczywistość Związku Radziekiego, ale przynajmniej sam mógłby o sobie decydować.
Przypuszczał, że Stepan byłby raczej rozczarowany jego życiowymi wyborami. Tym, że sam złamał swoją obietnicę. Ale Grisha był pewien, że gdyby staruszek wciąż z nim był, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej.
Byłby wolny.
Choć smutek zawitał w oczach Rosjanina, sprawiając, że niemal wyraźnie pociemniały, na jego ustach mimo wszystko pojawił się uśmiech – trochę krzywy, trochę gorzki, ale miał nadzieję, że choć trochę przekonujący, by zatrzymał ewentualne dalsze pytania.
Mam taką nadzieję – powiedział tylko, będąc święcie przekonanym że ze wszystkich jego kłamstw, to wyszło mu wyjątkowo kiepsko. Thénard jednak nie wyglądał na kogoś, kto chciałby za wszelką cenę drążyć temat – Grigoriy miał nadzieję, że nie pomylił się co do niego również i w tej kwestii. Musiał jak najszybciej zmienić temat.  A może był już zbyt pijany i alkohol wytrącał mu z ręki resztki trzeźwości, jakie jeszcze starał się zachowywać, pomimo tego, że oprócz wzmożonego szumu w głowie czuł się całkiem normalnie.
Od dziecka bawiłeś się w lekarza? Brzmi jak powołanie – uśmiechnął się, tym razem szczerze i ciepło, wyobrażając sobie małego Challesa opiekującego się młodszym bratem. Nie był jednak pewny, czy usłyszał całą wypowiedź Thénarda, czy tylko jej pierwszą część – a może w dalszej się przesłyszał? Francuz potrzebował pomocy? Zmarszczył lekko brwi, próbując jeszcze raz przeanalizować jego wypowiedź, ale wypita wódka skutecznie mu to utrudniała, sprawiając, że słowa przed nim uskakiwały i Grisha nie był już w stanie skupić się na wypowiedzi. To zdecydowanie powinien być znak mówiący mu o tym, że powinien przestać już pić, bo inaczej rzeczy mogą się zupełnie wymknąć spod kontroli.
Dokładnie tak, jak wymykały mu się spod kontroli jego własne emocje. Chociaż nie był już pewny, czy reagował tak emocjonalnie przez wypity alkohol, czy po prostu dlatego, że reagował na Challesa w ogóle. Naprawdę go obchodził. Naprawdę dotknęła go samotność Thénarda, na którą choć chyba nie potrafił zaradzić, to jednak mógł go wesprzeć. Podnieść na duchu. Przytulić, by choć na chwilę zrobiło mu się lżej. Chyba nie potrafił dać mu zbyt dużo, ale czasami najmniejsze gesty potrafiły skutecznie pomóc. Może przynajmniej da mu tyle od siebie, by znów zobaczyć uśmiech w jego oczach i dołeczki w policzkach – widok piękniejszy od najlepszego pejzażu, jaki udało mu się namalować.
Nie zastawiał się za bardzo nad tym, co robi – postanowił, że go przytuli i to też właśnie robił. Choć bał się odtrącenia i nagłego gniewu ze strony Francuza, nie przestał, dopóki nie ułożył głowy na jego ramieniu.
I czekał.
Kilka nieznośnie przedłużających się sekund, w trakcie których nie działo się absolutnie nic, poza faktem, że serce niemal wyskoczyło mu z piersi. Ale w końcu poczuł, poczuł, jak Challes obejmuje go jedną ręką i przyciąga jeszcze bliżej siebie. Thénard zaczął coś mówić, ale Grisha przez krótki moment był zupełnie skupiony na swoich uczuciach, a nad nimi już zupełnie stracił kontrolę. Jego serce stanęło na krótki moment, kiedy ich ciała przestała dzielić jakakolwiek odległość; nozdrza wypełniły się łagodnie ziołowym zapachem mężczyzny, ale najbardziej wyraźnie poczuł bijące od niego ciepło. Ciepło które odczuwał nie tylko zewnątrz, ale również i wewnątrz – rozlewało się strumieniem po narządach wewnętrznych, wprawiając je, szczególnie żołądek, w drżenie. Odniósł wrażenie, że każdy mięsień w jego ciele ulega rozluźnieniu, że w końcu przestaje być spięty i kiedy kładł swoje dłonie na plecach Francuza, pragnął już tylko po prostu chłonąć jego bliskość, jego zapach i to szczególnego rodzaju ciepło, które dotarło również i do serca.
Ale wtedy do jego świadomości dotarły słowa Thénarda. I zamarł.
Nagle cały efekt wywołany przez bliskość Challesa zaczął się cofać – miejsce ciepła zastąpił rozchodzący się w błyskawicznym tempie chłód, mięśnie znowu się spięły, a serce zatrzepotało trwożnie w odpowiedzi na znajomy kwaśny posmak na języku.
Strach.
Był dla Thénarda wszystkim, czego potrzebował? Co to właściwie znaczyło? Otworzył oczy, wyraźnie czując, że właśnie wytrzeźwiał. Co Francuz miał na myśli mówiąc, że był dla niego wszystkim, czego potrzebował? Mówił o tej konkretnej chwili? O samym geście przytulenia? Że po prostu potrzebował, by ktoś go przytulił? Ale w takim wypadku raczej wyraziłby się jasno na ten temat. A on powiedział ogólnie. Jakby ogólnie Grisha był wszystkim, czego on potrzebował.
Strach po raz kolejny zakłuł go w serce.
Nikt nigdy mu tak nie powiedział. Nikt. Nawet Stepan nie użył nigdy podobnych słów. Dlatego więc Thénard je powiedział? Co nim powodowało?
Nie wiedział. Podejrzewał, ale nie chciał wiedzieć. To znaczy chciał, ale nie wiedział dlaczego. Nie powinien mu tak mówić, to nie było… normalne? Tylko czemu te słowa wywołały taki miły komfort psychiczny?
Lykov powoli i ostrożnie odsunął się do Francuza. Z uwagą przyglądał się twarzy mężczyzny, próbując cokolwiek z niej wyczytać. A może żartował? Może wcale nie miał tego na myśli, a on, głupi, wziął jego słowa na poważnie? Dał się nabrać? W oczach Rosjanina odbijała się za to czysta panika, rosnąca z każdą kolejną sekundą. Nie wiedział, jak miał się zachować, jak zareagować, co powiedzieć, czy w ogóle coś mówić. Czy uwierzyć.
Ja… muszę już… iść – wydukał z poważnym trudem. – Zapomniałem, że… muszę… to nic takiego… ale zapomniałem… ale przyjdziesz? Dzięki za wódkę – mamrotał, rozglądając się wszędzie, byleby nie patrzeć w jego krystalicznie błękitne oczy. Zrobił parę kroków do tyłu, przez co wpadł na stolik i z wielkim trudem zachował równowagę. Zataczając się niczym pijany, choć czuł się zupełnie trzeźwy, dotarł do drzwi. W głowie echem przez cały czas odbijały mu się słowa Francuza, nie potrafił się od nich uwolnić, tak jak nie potrafił ich zrozumieć.
Do zobaczenia – wydusił, choć sam nie był już pewny swoich słów, po czym szybko zamknął za sobą drzwi i niemal zbiegł po schodach, czując jak zalewa go zimny pot.
Co właśnie się wydarzyło?

z/t :c
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Svein&Grisha [20 maja] Empty
PisanieTemat: Re: Svein&Grisha [20 maja]   Svein&Grisha [20 maja] Empty

Powrót do góry Go down
 

Svein&Grisha [20 maja]

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Grisha&Svein [3 czerwca]
» Camille & Fiodor [18 maja]

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Paryż wersja backup  :: Paryż :: quartiers d'habitation :: la rive gauche :: Gobelins 10/17-